loco - szalony
Kolumbia jest wyjatkowa na wiele sposobow. Nie tak wyjatkowa jak
Meksyk, czy Gwatemala, ktore wziely mnie z zaskoczenia, ale jednak. W
Kolumbii mozna znalesc doslownie wszystko: wielkie miasta z drapaczami
chmur, male kolonialne miasteczka i zagubione z dala od cywilizacji
wioseczki, wysokie gory, dzungle amazonska, wielkie rzeki, gorskie
strumyki i wodospady, Pacyfik, Atlantyk, zwierzeta wszelkiego typu. W
Bogocie panuje pogoda jak w Polsce w listopadzie, nad Morzem Karaibskim
temperatura nigdy nie spada ponizej 25 stopni.
Pelen skrajnosci
jest rowniez kolumbijski transport publiczny: od wielkich, luksusowych
autobusow, w ktorych bez wiekszych problemow mozna spac, przez male
busiki rozwijajace predkosc 140 km/h mknace po bocznych drogach, a
skonczywszy na najciekawszych, camionetas, ktore sa wlasciwie rodzajem
samochodu terenowego, z rozbudowanym tylem, gdzie na dwoch malutkich
laweczkach tloczy sie zwykle pod plastikowa plandeka 12 osob, 4 osoby
zwisaja z tylu, za samochodem, spod laweczek wychylaja lebki kur, a na
dachu siedzi jeszcze dodatkowych kilka osob. Takie wlasnie camionetas
jezdza w regionie andyjskim, pedzac z zawrotna predkoscia po waziutkich,
gorskich serpentynach, czesto w ogole bez asfaltu, przecinajacych rzeki
na ktorych nikomu sie nie chcialo nigdy zbudowac mostu. Na takich
drogach przewaznie nie ma barierek, ani wystarczajaco miejsca by dwa
samochody sie minely (drogi sa 2-kierunkowe), jest za to przepiekny
widok w przepasc.
Wyjatkowe w Kolumbii jest tez jedzenie, przede
wszystkim owoce, te bardziej znane: banan, ananas, mango, papaja, kokos i
te mniej: maracuya, lulo, guayava, guanabana, carambola, granadilla
(nazwa robocza: pajecze jajka), zapote. Na kazdym rogu mozna spotkac
kogos, kto z tych owocow wycisnie swiezy sok, sa tez: sok trzcinowy,
napoj z kukurydzy i owocow, herbatka z koki, slawna chicha. Na
wybrzezu: ryz z kokosem, w Medellin - palitos de queso, czyli paleczki z
serem, na poludniu pieczen ze swinki morskiej, a wszedzie arepas,
nadziewane ziemniaki i typowe danie dnia, czyli zupa z trupa, kopa ryzu,
kurczak lub swiniak i salatka (zwykle w postaci 2 plasterkow pomidora).
No i sok owocowy.
20.04 opuscilismy San Agostin i po
calym dniu tluczenia sie po gorskich sciezkach dojechalismy do malenkiej
miejscowosci San Andres de Pisimbala. Miejscowosc znajduje sie na
skrzyzowaniu dwoch drog, gdzies posrodku kordyliery centralnej i sa to
jedyne ulice znajdujace sie tam. Kilkanascie chat, malenka szkola,
przystanek i park miejski (ze wzgledu na znajdujaca sie tam laweczke,
kosz na smieci i tablice ogloszen) w jednym, dom kultury (bedacy tez
biblioteka i garnizonem wojska). Hostelu, ktory namierzylismy w
internecie, od dawna juz nie bylo, inny, konkurencyjny okazal sie byc
bardzo drogi, ale udalo nam sie wynajac tanio pokoj w jednym z domow.
Nastepnego dnia wybralismy sie do pobliskiego parku archeologicznego
Tierradentro, gdzie zwiedzilismy dwa muzea i przez caly dzien lazilismy
po porozrzucanych po pobliskich gorach 3000-letnich grobowcach. Troche
padalo i bylo dosc mgliscie, ale widoki i tak byly niesamowite, a calosc
bardzo interesujaca. Obejrzelismy nie tylko te grobowce udostepnione do
zwiedzania, ale takze takie, gdzie jeszcze nie zaczely sie wlasciwe
prace archeologiczne i z braku pieniedzy pewnie jeszcze nie predko sie
zaczna. Ciezko oprzec sie wrazeniu, ze w okolicy moze byc jeszcze wiele
takich miejsc, czekajacych dopiero na odkrycie. Pod koniec posliznelam
sie na mokrej trawie i prawie zakonczylam zycie w jednym z grobow, na
szczescie David mnie zlapal i nie podzielilam losu spiacych tam Indian.
Od
2 tygodni pada prawie kazdego dnia i od 2 tygodni nie widzielismy
bialego turysty. Byc moze ma to cos wspolnego z pora deszczowa...
Kolejny
dzien znow caly spedzilismy w trasie i wieczorem zajechalismy do
Bogoty, gdzie czekala juz na nas Lili, nasza couchsurfingowa gospodyni z
Francji.
Bogota jest zimna, deszczowa, ale piekna. Zasluguje tez
na szczegolnauwage, bo tu wlasnie po raz pierwszy doswiadczylam choroby
wysokosciowej. Nie polecam.
W ciagu dwoch dni zwiedzilismy miasto
(w tym bardzo interesujace muzeum zlota), wybralismy sie tez do
pobliskiej kopalni soli, w ktorej wybudowana byla katedra.
25.04
juz bylo juz niestety tylko lotnisko i pozegnanie z Davidem. Po prawie 3
miesiacach wspolnego podrozowania zostalam sama. Chyba juz troche
zapomnialam jak to sie robilo i nie wiedzialam, czego sie spodziewac.
Samotnie
wloczylam sie po mokrych uliczkach Bogoty, wspielam sie na pobliska
gore, gdzie byl punkt widokowy, spedzilam ponad godzine na poszukiwaniu
poczty (wspominalam juz ze Kolumbijczycy to wstretne klamczuchy, ktore
jak nie znaja drogi to zmyslaja?)
27.04 wsiadlam w nocny autobus
do Cartageny, nad morzem Karaibskim, w poszukiwaniu szczescia, slonca i
pracy (najwyzszy byl juz czas zeby podreperowac mocno nadszarpniety
dlugim podrozowaniem budzet). Powiedziano mi, ze autobus jest
bezposredni i podroz trwa 19 godzin, byla tylko 1 przesiadka i 24
godziny, wiec nie tak zle. Zmietoszona po podrozy wytoczylam sie z busa i
znalazlam najtanszy zdrogich hosteli. Kolejny dzien spedzilam na
poszukiwaniu pracy i zwiedzaniu. Cartagena jest przepieknym, kolonialnym
miastem i waznym portem zarazem. Pelno tu turystow, wiec az mi sie
wierzyc nie chcialo, kiedy mi powiedziano, ze to nie sezon (chociaz po
chwili namyslu uznalam, ze jesli na ulicy jest 10 hoteli i 20 turystow,
to cos w tym moze byc). Zwiedzilam fortece Castillo San Felipe z
systemem podziemnych korytarzy, obejrzalam zabytkowe mury miasta,
przeszlam sie chyba po kazdej uliczce starego miasta. Pracy nie
znalazlam, wiec kolejnego dnia znow wsiadlam w autobus (wszystko w
Cartagenie jest BARDZO drogie) i wybralam sie do ¨niedalekiego¨ Mompox.
Znow wieksza czesc dnia w ¨bezposrednim¨autobusie (ktory okazal sie 2
autobusami, motorem, lodka i taksowka). U jednego z kierowcow
wytargowalam naprawde niska cene w zamian za opieke nad jego 3 letnia
coreczka podczas drogi.
Mompox lezy na wyspie na rzece Magdalenie,
na zupelnym, zielonym pustkowiu. Kiedys pelnilo wazna funkcje, obecnie,
kiedy nie ma juz transportu rzecznego na Magdalenie, odeszlo w
zapomnienie. Male, ladne miasteczko, biale domki, kilka zabytkowych
kosciolow, pomnik Simona Bolivara (ktory tu wlasnie zaczal zbierac swoja
wyzwolencza armie) i straszny upal. Ani pol turysty i chyba z 20
hoteli. Po zapytaniu jakiejs pani o droge do jednego z nich padl tu moj
ulubiony tekst: ¨trzeba wziac taksowke, to bardzodaleko. 5, albo 6
przecznic¨.
Wlasciwie to mysle, ze Mompox nie byl warty tyle
zachodu, ale nie wazne juz. Wydostanie sie stamtad bylo mocno
skomplikowane, ale udalo sie. Kolejny cel: Santa Marta (znow wybrzeze).
Tu mialam duze szczescie, a wszystko to dzieki Anie Marii z
couchsurfingu, u ktorej zatrzymalam sie na 4 dni i ktora bardzo mi
pomogla. Odpoczac, zrelaksowac sie, wyprac ciuchy, zwiedzic miasto i
pobliskie Rodadero i Tagange, a przede wszystkim wkoncu znalesc prace
(bylam juz bardzo zdolowana i gdyby nie ona, nie wiem, co bym wlasciwie
zrobila).
Santa Marta nie jest specjalnie ciekawa (chociaz to tu
wlasnie stoi najstarszy dom w Ameryce Poludniowej), plaze dookola moga
byc. 2 dni spedzilam wedrujac po parku narodowym Tayrona (wielkie
kajmany, gigantyczne kraby kokosowe i wszelkiego rodzaju zwierz, roslina
i robactwo), ktory zasluguje na uwage, gdyz bilety studenckie sa tu 5
razy tansze od normalnych (jak to dobrze, ze jest karta ISIC).
Wiec...
Taganga (bo to tu wlasnie pracuje od tygodnia juz prawie): dwie ulice
na krzyz, plaza, kilkanascie hosteli, barow, uliczni wyciskacze sokow
owocowych, plaza, rybackie lodeczki, pare szkol nurkowania, mnostwo
Hiszpanow i Izraelitow, no i spedzajacych tu weekendy ludzi z Santa
Marta (tylko 10 minut autobusem). Ze wszystkich stron rozbrzmiewa
muzyka. Nie ma wiekszego sklepu, ani targu. Po 3 dniach znam polowe
miejscowej ludnosci i wszyscy mowia mi ¨czesc¨na ulicy/plazy. Pracuje w
barze/dyskotece/hostelu, wraz z Angie (Lima), Carlosem (Bogota) i Charo
(Buenos Aires). Same stolice... Zona szefa jest Szwedka, wiec mamy tu
mocno miedzynarodowe towarzystwo.Mieszkam w hostelu, zwanym Casa Mojito
(choc kazdy mowi Casa Mosquito), gdzie na recepcj pracuje Czeszka, w
pokoju mam Irlandczyka, Francuza i Niemca... Prawie jak w domu.
Jak
okreslil ow Niemiec: mozna zwiedzic Kolumbie w 2 tygodnie, ale zeby
naprawde powiedziec, ze sie doswiadczylo Kolumbii, trzeba troche
posiedziec w jakiejs dziurze jak Taganga i powoli nasiaknac tym
klimatem.
So true.