piątek, 10 maja 2013

Po-loca en Loco-mbia, czyli Kolumbia cz. 2

loco - szalony

Kolumbia jest wyjatkowa na wiele sposobow. Nie tak wyjatkowa jak Meksyk, czy Gwatemala, ktore wziely mnie z zaskoczenia, ale jednak. W Kolumbii mozna znalesc doslownie wszystko: wielkie miasta z drapaczami chmur, male kolonialne miasteczka i zagubione z dala od cywilizacji wioseczki, wysokie gory, dzungle amazonska, wielkie rzeki, gorskie strumyki i wodospady, Pacyfik, Atlantyk, zwierzeta wszelkiego typu. W Bogocie panuje pogoda jak w Polsce w listopadzie, nad Morzem Karaibskim temperatura nigdy nie spada ponizej 25 stopni.
Pelen skrajnosci jest rowniez kolumbijski transport publiczny: od wielkich, luksusowych autobusow, w ktorych bez wiekszych problemow mozna spac, przez male busiki rozwijajace predkosc 140 km/h mknace po bocznych drogach, a skonczywszy na najciekawszych, camionetas, ktore sa wlasciwie rodzajem samochodu terenowego, z rozbudowanym tylem, gdzie na  dwoch malutkich laweczkach tloczy sie zwykle pod plastikowa plandeka 12 osob, 4 osoby zwisaja z tylu, za samochodem, spod laweczek wychylaja lebki kur, a na dachu siedzi jeszcze dodatkowych kilka osob. Takie wlasnie camionetas jezdza w regionie andyjskim, pedzac z zawrotna predkoscia po waziutkich, gorskich serpentynach, czesto w ogole bez asfaltu, przecinajacych rzeki na ktorych nikomu sie nie chcialo nigdy zbudowac mostu. Na takich drogach przewaznie nie ma barierek, ani wystarczajaco miejsca by dwa samochody sie minely (drogi sa 2-kierunkowe), jest za to przepiekny widok w przepasc.
Wyjatkowe w Kolumbii jest tez jedzenie, przede wszystkim owoce, te bardziej znane: banan, ananas, mango, papaja, kokos i te mniej: maracuya, lulo, guayava, guanabana, carambola, granadilla (nazwa robocza: pajecze jajka), zapote. Na kazdym rogu mozna spotkac kogos, kto z tych owocow wycisnie swiezy sok, sa tez: sok trzcinowy, napoj z kukurydzy i owocow, herbatka z koki, slawna chicha. Na wybrzezu:  ryz z kokosem, w Medellin - palitos de queso, czyli paleczki z serem, na poludniu pieczen ze swinki morskiej, a wszedzie arepas, nadziewane ziemniaki i typowe danie dnia, czyli zupa z trupa, kopa ryzu, kurczak lub swiniak i salatka (zwykle w postaci 2 plasterkow pomidora). No i sok owocowy.

20.04 opuscilismy San Agostin i po calym dniu tluczenia sie po gorskich sciezkach dojechalismy do malenkiej miejscowosci San Andres de Pisimbala. Miejscowosc znajduje sie na skrzyzowaniu dwoch drog, gdzies posrodku kordyliery centralnej i sa to jedyne ulice znajdujace sie tam. Kilkanascie chat, malenka szkola, przystanek i park miejski (ze wzgledu na znajdujaca sie tam laweczke, kosz na smieci i tablice ogloszen) w jednym, dom kultury (bedacy tez biblioteka i garnizonem wojska). Hostelu, ktory namierzylismy w internecie, od dawna juz nie bylo, inny, konkurencyjny okazal sie byc bardzo drogi, ale udalo nam sie wynajac tanio pokoj w jednym z domow. Nastepnego dnia wybralismy sie do pobliskiego parku archeologicznego Tierradentro, gdzie zwiedzilismy dwa muzea i przez caly dzien lazilismy po porozrzucanych po pobliskich gorach 3000-letnich grobowcach. Troche padalo i bylo dosc mgliscie, ale widoki i tak byly niesamowite, a calosc bardzo interesujaca. Obejrzelismy nie tylko te grobowce udostepnione do zwiedzania, ale takze takie, gdzie jeszcze nie zaczely sie wlasciwe prace archeologiczne i z braku pieniedzy pewnie jeszcze nie predko sie zaczna. Ciezko oprzec sie wrazeniu, ze w okolicy moze byc jeszcze wiele takich miejsc, czekajacych dopiero na odkrycie. Pod koniec posliznelam sie na mokrej trawie i prawie zakonczylam zycie w jednym z grobow, na szczescie David mnie zlapal i nie podzielilam losu spiacych tam Indian.
Od 2 tygodni pada prawie kazdego dnia i od 2 tygodni nie widzielismy bialego turysty. Byc moze ma to cos wspolnego z pora deszczowa...
Kolejny dzien znow caly spedzilismy w trasie i wieczorem zajechalismy do Bogoty, gdzie czekala juz na nas Lili, nasza couchsurfingowa gospodyni z Francji.
Bogota jest zimna, deszczowa, ale piekna. Zasluguje tez na szczegolnauwage, bo tu wlasnie po raz pierwszy doswiadczylam choroby wysokosciowej. Nie polecam.
W ciagu dwoch dni zwiedzilismy miasto (w tym bardzo interesujace muzeum zlota), wybralismy sie tez do pobliskiej kopalni soli, w ktorej wybudowana byla katedra.
25.04 juz bylo juz niestety tylko lotnisko i pozegnanie z Davidem. Po prawie 3 miesiacach wspolnego podrozowania zostalam sama. Chyba juz troche zapomnialam jak to sie robilo i nie wiedzialam, czego sie spodziewac.
Samotnie wloczylam sie po mokrych uliczkach Bogoty, wspielam sie na pobliska gore, gdzie byl punkt widokowy, spedzilam ponad godzine na poszukiwaniu poczty (wspominalam juz ze Kolumbijczycy to wstretne klamczuchy, ktore jak nie znaja drogi to zmyslaja?)
27.04 wsiadlam w nocny autobus do Cartageny, nad morzem Karaibskim, w poszukiwaniu szczescia, slonca i pracy (najwyzszy byl juz czas zeby podreperowac mocno nadszarpniety dlugim podrozowaniem budzet). Powiedziano mi, ze autobus jest bezposredni i podroz trwa 19 godzin, byla tylko 1 przesiadka i 24 godziny, wiec nie tak zle. Zmietoszona po podrozy wytoczylam sie z busa i znalazlam najtanszy zdrogich hosteli. Kolejny dzien spedzilam na poszukiwaniu pracy i zwiedzaniu. Cartagena jest przepieknym, kolonialnym miastem i waznym portem zarazem. Pelno tu turystow, wiec az mi sie wierzyc nie chcialo, kiedy mi powiedziano, ze to nie sezon (chociaz po chwili namyslu uznalam, ze jesli na ulicy jest 10 hoteli i 20 turystow, to cos w tym moze byc). Zwiedzilam fortece Castillo San Felipe z systemem podziemnych korytarzy, obejrzalam zabytkowe mury miasta, przeszlam sie chyba po kazdej uliczce starego miasta. Pracy nie znalazlam, wiec kolejnego dnia znow wsiadlam w autobus (wszystko w Cartagenie jest BARDZO drogie) i wybralam sie do ¨niedalekiego¨ Mompox. Znow wieksza czesc dnia w ¨bezposrednim¨autobusie (ktory okazal sie 2 autobusami, motorem, lodka i taksowka). U jednego z kierowcow wytargowalam naprawde niska cene w zamian za opieke nad jego 3 letnia coreczka podczas drogi.
Mompox lezy na wyspie na rzece Magdalenie, na zupelnym, zielonym pustkowiu. Kiedys pelnilo wazna funkcje, obecnie, kiedy nie ma juz transportu rzecznego na Magdalenie, odeszlo w zapomnienie. Male, ladne miasteczko, biale domki, kilka zabytkowych kosciolow, pomnik Simona Bolivara (ktory tu wlasnie zaczal zbierac swoja wyzwolencza armie) i straszny upal. Ani pol turysty i chyba z 20 hoteli. Po zapytaniu jakiejs pani o droge do jednego z nich padl tu moj ulubiony tekst: ¨trzeba wziac taksowke, to bardzodaleko. 5, albo 6 przecznic¨.
Wlasciwie to mysle, ze Mompox nie byl warty tyle zachodu, ale nie wazne juz. Wydostanie sie stamtad bylo mocno skomplikowane, ale udalo sie. Kolejny cel: Santa Marta (znow wybrzeze). Tu mialam duze szczescie, a wszystko to dzieki Anie Marii z couchsurfingu, u ktorej zatrzymalam sie na 4 dni i ktora bardzo mi pomogla. Odpoczac, zrelaksowac sie, wyprac ciuchy, zwiedzic miasto i pobliskie Rodadero i Tagange, a przede wszystkim wkoncu znalesc prace (bylam juz bardzo zdolowana i gdyby nie ona, nie wiem, co bym wlasciwie zrobila).
Santa Marta nie jest specjalnie ciekawa (chociaz to tu wlasnie stoi najstarszy dom w Ameryce Poludniowej), plaze dookola moga byc. 2 dni spedzilam wedrujac po parku narodowym Tayrona (wielkie kajmany, gigantyczne kraby kokosowe i wszelkiego rodzaju zwierz, roslina i robactwo), ktory zasluguje na uwage, gdyz bilety studenckie sa tu 5 razy tansze od normalnych (jak to dobrze, ze jest karta ISIC).

Wiec... Taganga (bo to tu wlasnie pracuje od tygodnia juz prawie): dwie ulice na krzyz, plaza, kilkanascie hosteli, barow, uliczni wyciskacze sokow owocowych, plaza, rybackie lodeczki, pare szkol nurkowania, mnostwo Hiszpanow i Izraelitow, no i spedzajacych tu weekendy ludzi z Santa Marta (tylko 10 minut autobusem). Ze wszystkich stron rozbrzmiewa muzyka. Nie ma wiekszego sklepu, ani targu. Po 3 dniach znam polowe miejscowej ludnosci i wszyscy mowia mi ¨czesc¨na ulicy/plazy. Pracuje w barze/dyskotece/hostelu, wraz z Angie (Lima), Carlosem (Bogota) i Charo (Buenos Aires). Same stolice... Zona szefa jest Szwedka, wiec mamy tu mocno miedzynarodowe towarzystwo.Mieszkam w hostelu, zwanym Casa Mojito (choc kazdy mowi Casa Mosquito), gdzie na recepcj pracuje Czeszka, w pokoju mam Irlandczyka, Francuza i Niemca... Prawie jak w domu.
Jak okreslil ow Niemiec: mozna zwiedzic Kolumbie w 2 tygodnie, ale zeby naprawde powiedziec, ze sie doswiadczylo Kolumbii, trzeba troche posiedziec w jakiejs dziurze jak Taganga i powoli nasiaknac tym klimatem.
So true.