wtorek, 4 lutego 2014

Peru - powrot

I znow po tej stronie jeziora.
Po zjedzeniu slawnego obiadu za 3 sole (nie moglam drugi raz odnalesc tego za 2, wiec zadowolilam sie bardziej luksusowa wersja) zrobilam to, czego bardzo, bardzo nie lubie i wsiadlam w nocny autobus do Cusco.
Nie bylo tak zle, autobus przyjechal o 2 w nocy, a poniewaz uprzedzilam wczesniej Manuela, u ktorego mialam nocowac, czekal na mnie obudzony.
Manuel mieszka prawie w samym centrum, razem ze swoimi dwoma zwariowanymi wspollokatorami - Johanem i Albertem, oraz z Signe, dziewczyna Alberta, pochodzaca z Danii i wlasciwie bedaca tu tylko przelotnie.... Interesujace miejsce to mieszkanie. Zawsze pelne ludzi, ktorzy niekoniecznie maja gdzie spac, ale to zupelnie sie nie liczy, liczy sie, zeby bylo wesolo.
W Cusco planowalam spedzic jak najkrotszy mozliwy czas i prawie mi sie udalo. Prawie, bo juz daje mi sie we znaki dlugie podrozowanie i zwyczajnie potrzebowalam odpoczac. 
Pierwszego dnia przeszlam sie po starym miescie, wdrapalam sie do gorujacej nad miastem bialej figury Chrystusa (takiego jak w Rio, tylko mniejszego) i (niewidocznych tak dobrze z dolu) ruin inkaskiej twierdzy Saqsayhuaman, ktorych nie zwiedzilam, bo kazali mi zaplacic za nie 70 soli (bilet zbiorowy na zwiedzanie 4 miejsc, z ktorych pozostale 3 niespecjalnie mnie interesowaly; jesli dodatkowo chcialabym zwiedzic Valle Sagrado - swieta doline, jedyne 130 soli). Nie uznali mojej legitymacji studenckiej, ale jeszcze sie nie poddalam... Zamiast tego zwiedzilam inne ruiny, Swiatynie Ksiezyca, ktore byly gratis, ale niestety okazaly sie byc w bardzo zrujnowanym stanie.
Obejrzalam sobie tez (przez plot) ruiny Qoricancha i kosciola sw Dominika, wbudowanego w inkaskie mury i zwiedzilam muzeum koki (tylko dlatego, ze rowniez bylo gratis).
Nastepnego dnia, 27.01 wstalam o 5 rano, zeby (za rada pana straznika) zwiedzic Saqsayhuaman bez placenia. Nie bylam jedyna. I bylo warto. Potezne bloki kamieni, potezne mury, wspanialy widok na miasto.
Pozostala czesc dnia spedzilam szwedajac sie po miescie.
Rozczarowalo mnie Cusco i to mocno. Wiedzialam, ze jest to najbardziej turystyczne miasto Peru, wiec spodziewalam sie, ze jest ladne i zadbane. Nic z tego. Brudne i smierdzace jak cale Peru, stare miasto, owszem, ladne (chociaz, jak juz to kiedys pisalam, swiadczy to tylko o tym, ze przyjechali kiedys Hiszpanie, zabili kogo sie dalo i postawili swoje ladne domki), za wszystko sie placi (wstep do katedry - 25 soli) - w zwiazku z tym w akcie oburzenia nie weszlam do zadnego kosiola, kazdy probuje sprzedac swoja wycieczke do Machu Picchu i wszyscy mowia do ciebie po angielsku (chociaz w wiekszosci przypadkow potrafia powiedziec tylko: hello my friend!).
3 dzien.Valle Sagrado. Trzeba... Poniewaz ostatnio czulam sie bardzo kiepsko zarowno fizycznie, jak i psychicznie dalam sie namowic ulicznym naciagaczom na wycieczke. Zeby nie martwic sie, gdzie zlapac bilet do poszczegolnych ruin, myslec o tym, czy nie przeplacam za bilety autobusowe, nie zgubic sie... Czas na pewno zaoszczedzilam, pieniadze moze tez, poczulam sie jak prawdziwy turysta i przy okazji nie zmeczylam sie za bardzo.
Tak wiec rano autobus zabral mnie, oraz innych turystow do miasteczka Pisaq i mieszczacych sie na gorze ruin o tej samej nazwie. Nastepnie pokazano nam warsztaty produkujace srebrna bizuterie, zawieziono do Urubamba, gdzie zjedlismy obiad (wszyscy w drogiej restauracji, a ja i poznany, rownie cwany jak ja, Hiszpan, w tanim domku obok), nastepnie ruiny Ollantaytambo (gdzie udalo mi sie zgubic z moja grupa w tlumie zwiedzajacych) i ruiny Chinchero. Mielismy ogromne szczescie z pogoda, caly dzien nie spadla ani kropla deszczu. Podobalo mi sie. Chociaz, jak juz wspominalam, moj entuzjazm gdzies sie zapodzial...
29.01.  bardzo nie chcialam, ale skoro juz jestem w Peru... trzeba obejrzec najbardziej turystyczne miejsce Ameryki Poludniowej, Machu Picchu.
Na podroz tam jest wiele sposobow, wszystkie drogie. Poddalam sie, zaplacilam 80 soli za autobus w obie strony (tzn nie do samego MP, ale do ostatniego miejsca, do ktorego autobus odjezdza). Byla jeszcze opcja jechania 3 roznymi autobusami, ale nie doszlam do tego, czy bym cokolwiek na tym zaoszczedzila. No i opcja jechania pociagiem, ale uznalam, ze nie lubie towarzystwa bogatych amerykanow, wiec niech spadaja :P
Po wieeelu godzinach jazdy, przez Ollantaytambo, Santa Maria, Santa Teresa (gdzie zjadlam obiad z pamietna surowka, ktora stanowil plasterek pomidora i plasterek ogorka - a pan wyraznie zaznaczyl, ze obiad zawiera surowke) busik wyrzucil nas przy elektrowni wodnej na rzece Vilcanota. Stamtad - 2,5 godziny marszu wzdluz torow kolejowych, przez dzungle, do punktu wyjscia na MP - Aguas Calientes. Niespodziwana zmiana nastroju, pomimo padajacego caly czas deszczu, chyba zarazilam sie od wedrujacych obok mnie ludzi pozytywnym humorem.
Jesli ktos z was wybieralby sie do Peru w porze deszczowej, mam taka praktyczna uwage: w foliowe plaszczyki (styl z Krupowek) nalezy zaopatrzyc sie juz w Polsce! Te peruwianskie siegaja przecietnemu turyscie do pasa i wiekszosc i tak konczy ubrana w worki na smieci.
Aguas Calientes, miasteczko, gdzie oprocz hoteli nie  ma dokladnie nic. Nie wazne, tylko jedna noc. Polozylam sie bardzo wczesnie spac, bo nastepnego dnia trzeba bylo wstac o 4.
Dalam rade. Z malym spoznieniem, doloczylam do maszerujacego juz w kierunku mostu na rzece tlumu. Most otwieraja o 5. Z mostu, godzina wspinaczki po schodach do wejscia do ruin. Warto bylo byc tak wczesnie. W pierwszych promieniach slonca, tym razem bez deszczu, zobaczylam ten kolejny cud swiata. Nie spodziewalam sie, ze mi sie tak spodoba, a jednak. Srodek tygodnia, najgorsza pora roku (30.01. mowia, ze luty jest najgorszym miesiacem nazwiedzanie MP, wiec postanowilam zrobic to w styczniu :P), tlumy byly, ale nie jakies dzikie. 4,5 godziny na zwiedzanie - zdecydowanie za malo, ale trudno. Chodzilam szybko, podsluchiwalam grupy z przewodnikiem, robilam duuuzo zdjec.
A potem, prawie biegiem, wrocilam tam, gdzie zostawil nas poprzedniego dnia mikrobus. 
Powrot byl zdecydowanie koszmarny, wiele mowiacy o tym kraju... Po paru godzinach jazdy, na srodku waskiej, kretej, gorskiej drogi (kiedy juz czesc pasazerow zdecydowalo sie siegnac po torebki foliowe), natknelismy sie na drugi busik, ktory postanowil sie tam zepsuc. Nic to, pomagamy. Zajelo to prawie godzine, az obaj kierowcy uznali, ze nie da sie naprawic. Jestesmy mili i pomocni, zapraszmy pasazerow do naszego pojazdu. Siedzimy jedni na drugich i na trzecich, z trudem doczlapalismy do Ollantaytambo. Tam, kierowcy probuja zorganizowac jakis transport dla pasazerow drugiego busa (bo firma powiedziala, ze nie przysle dodatkowego pojazdu). 3 zabralo sie jednym autobusem tej samej firmy, 2 innym.... Co z pozostalymi? Podjechal autobus "publiczny" i mowi, ze zabierze, ale trzeba zaplacic. Ludzie na to, ze nie zaplaca, bo juz placili przeciez. Kierowca, ze niech placa, firma im potem odda.Tu nagle uswiadomilismy sobie, ze nawet nie wiemy, co to za firma, bo kazdy z nas placil w jakiejs innej agencji turystycznej, czesc dostala jakies kwitki, wiekszosc nie... Mowimy, ze niech kierowca zaplaci, albo niech wystawi jakis papier kierowcy "publicznemu", ze firma mu odda, on na to, ze nie, ze nie zna faceta, a on mu nie ufa. Wiec dlaczego my bysmy mieli ufac? Zajelo to pare godzin, zanim w koncu jakos to rozwiazali, w efekcie nadal jechalismy jedni na drugich. Najgorsze, ze wiekszosc z tych ludzi byla przerazliwie glupimi Chilijczykami, ktorzy dzialali mi na nerwy od samego poczatku. Okolo polnocy udalo mi sie jakos dotrzec do domu, gdzie uslyszalam: "no to idziemy na impreze". Nie bede sie wdawac w szczegoly, ale poniewaz pogubilismy sie na tej imprezie i tylko jedno z nas mialo klucz, do lozka polozylam sie po 5. Chyba starzeje sie...
Ostatni dzien w Cusco spedzilam spokojnie, poszlam na free walking tour (znowu degustacja pisco sour).
1.02- wyjazd z Cusco.
Poranny autobus do Abancay, gdzie planowalam przesiasc sie w inny, do Ayacucho, ale z powodu braku takowego (musialabym czekac bardzo dlugo, a autobus mial jechac 9 godzin, a nie jak sadzilam, 4), zmienilam plany i zamiast w wysokie gory pojechalam na wybrzeze, spowrotem do Nasca. Autobus byl tak koszmarny, ze w Nasca zamiast 1 nocy spedzilam 2 (myslalam, ze juz nie mam choroby lokomocyjnej, ale na tej trasie naprawde wszyscy mieli w pogotowiu woreczki). Edgar, moj najlepszy peruwianski gospodarz musial wyjechac do Limy, ale zwyczajnie zostawil mi klucze do domu. Strasznie fajny on jest.
Z Nasca, kolejna szalona podroz i mnostwo kilometrow z zbyt krotkim czasie. Najpierw Lima, a teraz, Pucallpa.
Tak wiec w 4 dni, przejechalam z gor na wybrzeze i do Amazonii. Nie polecam. Boli mnie dokladnie wszystko.
Pucallpa, spore, glosne z powodu wszechobecnych moto-taxi miasto przywitalo mnie rojem komarow i duszna atmosfera. David, kolejny "nieobecny" gospodarz (takze przebywajacy w Limie) dal mi adres swoich rodzicow. Rodzice sa fajni. Ja jestem bardzo, bardzo, bardzo zmeczona.