wtorek, 26 marca 2013

Plaże, wodospady, dżungle i tęczowe ludki- czyli Kostaryka 2

20.03, jedziemy do nadmorskiego miasteczka Puntarenas, gdzie czeka na nas Vanessa, nasza nowa couchsurfingowa gospodyni. Puntarenas moze i jest male i  nieciekawe, ale posiada 2 uniwersytety, na jednym z ktorych, w ramach wymiany studenckiej, uczy sie Vanessa (ktora jest Amerykanka). Wita nas na przystanku autobusowym i zabiera do swojego miekszania, ktore znajduje sie ladny kawalek za miastem. Wieczorem urzadza mala impreze, wiec poznajemy jej znajomych - miejscowych i zamiejscowych - i znow jemy pyszne ceviche.
Za porada Vanessy i jej przyjaciol nastepnego dnia wybieramy sie do Montezuma, gdzie mamy zobaczyc, dla odmiany, wodospad. Wodospady chyba nigdy nam sie nie znudza. Podroz jest dosc skomplikowana, najpierw plyniemy promem, potem jedziemy na stopa podrzedna drozka, co zabiera nam sporo czasu. Ostatni samochod, ktory nas podwozi okazuje sie byc... taksowka. "Takie rzeczy tylko w Kostaryce!" - zapewnia nas kierowca, ktory chetnie zabiera nas ze soba pomimo naszego braku pieniedzy. Do samego wodospadu wspianamy sie kamienna sciezka, przerzucajaca sie co jakis czas przez rzeke. Plywamy w duzym basenie pod wodospadem, a potem, w ten sam sposob co poprzednio, wracamy. Do promu zawoza nas Amerykanscy turysci, z ktorymi zaprzyjazniamy sie, jemy wspolnie obiadi ktorzy odwoza nad potem az do samego domu Vanessy. I cale szczescie, bo nagle urywa sie chmura i po 3 sekundach przebywania poza samochodem jestesmy przemoczeni do suchej nitki.
22.03, zegnamy sie z Vanessa i jej chlopakiem, Robertem i jedziemy na poludnie. Wkrotce konczy nam sie wiza, wiec trzeba sie ewakuowac. Jedziemy kawalek autobusem, potem lapiemy stopa. Davidowi zaczyna sie to chyba coraz bardziej podobac. Nocujemy w malym bambusowym hostelu, w srodku dzungli, niedaleko miasteczka Uvita. Wieczorem jeszcze zdazamy zobaczyc kolejny wodospad. Zasypiamy wpatrujac sie w ciemna sciane dzungli i sluchajac cykad i nocnych ptakow. Gdyby nie to, ze naprawde nie mamy czasu, chetnie zostalibysmy tu na dluzej.
2 ostatnie dni w Kostaryce spedzamy nieopodal granicy z Panama, wraz z grupka brudnych hipisow ze wszystkich stron swiata. Male, lokalne Rainbow Gathering, o ktorym dowiedzialam sie od mojego starego juz znajomego Sergia (vel Heliosa), z ktorym to jezdzilam na stopa w Meksyku i wedrowalam do wodospadow nad jeziorem Atitlan w Gwatemali. Tak wiec spedzilismy 2 leniwe dni w srodku lasu, z dlugowlosymi ekologami-wegetarianami, gotujac warzywa na kuchni polowej i myjac sie w rzece popiolem... Tak, jest to interesujace doswiadczenie i zupelnie nowy punkt widzenia.
Dogranicy dotarlismy w malo standardowy sposob, jadac boczna, zapomniana chyba przez wszystkich droga, ciagnaca sie wiele kilometrow wzdluz granicy. O dziwo, za wjazd do Panamy zaplacilismy tylko jednego dolara, a celnicy uwierzyli nam na slowo, ze posiadamy bilet powrotny w formie elektornicznej. Witaj Panamo!

wtorek, 19 marca 2013

Kostaryka, Costa Rrrrrica!

Uprzedzali nas, ze bedzie drogo, bardzo drogo. Wspominali, ze bedzie piekna przyroda, zyczliwi ludzie. Spodziewalam sie, ze nie spodoba mi sie tam za bardzo i nawet sie ucieszylam, ze mam wize tylko na 10 dni.
A jednak!
Kostaryka od pierwszego wejrzenia wydala mi sie zupelnie, zupelnie rozna od wszystkich poprzednich krajow Ameryki Srodkowej. Pierwsza rzecz: wielki, luksusowy autobus, z wygodnymi siedzeniami. Troche nieswojo sie tam czulam, nikt nie probowal mi sprzedac tanich owocow,wody w plastikowym woreczku, sloiczka z lekiem na wszystko albo kolorowanek. Kierowca siedzial zamkniety w swojej kabinie i nie krzyczal nazw przystankow. Nie grala muzyka na caly regulator. Bilet kupowalo sie przy wejsciu, a nie po pol godziny jazdy, a bagaz znajdowal sie w bagazniku, a nie na dachu. Prawie Europa!
Druga rzecz: przy drogach nie walaly sie tony smieci (mozna nawet powiedziec, ze bylo czysto), domy byly otynkowane i kryte dachowka, a nie blacha falista, a na srodku nie blakaly sie stada bezpanskich psow. Co wiecej, droga byla prawie bez dziur i dalo sie nia jechac szybciej niz 50 km/h.
Trzecia rzecz: bylo zielono. Nie szaro buro, zielonkawo, tylko ZIELONO. Jakby ktos farba pomalowal.
Spodobalo mi sie.
Pierwsza noc spedzilismy nie za daleko od granicy, w miasteczku Liberia. Prawie sie rozplakalam, gdy zobaczylam ceny w supermarkecie. No coz. Wciaz lepsze niz ceny w restauracjach.
Drugiego dnia naszym celem bylo Heredia, miasto niedaleko stolicy Kostaryki, San Jose. Czekal juz na nas tam Randall, z couch surfingu. Czekal, a w miedzyczasie przygotowywal najwspanialsze ceviche, jakie mialo mi wkrotce przyjsc zjesc. Krewetki, tunczyk, 2 rodzaje cebuli, rozne inne fajne warzywka i wspaniale przyprawy. Hobby Randalla bylo wlasnie gotowanie, wiec przez 2 dni, ktore z nim spedzilismy wymienialismy sie (w teorii i praktyce) polsko-amerykansko-kostarykanskimi przepisami. Ledwo sie ruszalam z przejedzenia. Nie jest zle!
Poza tym Randall byl ogolnie super pozytywnym gosciem, z ogromna iloscia dobrej energii i dobrych rad dla nas, gdzie powinnismy sie wybrac.
W niedziele wybralismy sie wiec na wulkan Poas (drugi co do wielkosci na swiecie, 1,5 kilometrowy krater), dymiacy groznie na niezliczonych turystow. Mila wedrowka po okolicznym lesie i droga powrotna, na gotowanie u naszego hosta.
W poniedzialek rano, zgodnie z porada naszego gospodarza pojechalismy do La Fortuna, nieopodal najbardziej aktywnego wulkanu Kostaryki, Arenal. Arenal lezy nad jeziorem o tej samej nazwie, ktore jest sztucznym zbiornikiem, powstalym przez zalanie doliny.
Polecony nam hostel, Gringo Pete's okazal sie bardzo przyjemnym i zaskakujaco tanim miejscem, wiec od razu zaplacilismy za 2 noce. I ugotowalismy obiad. Na Arenalu nie bylo widac zadnej lawy (a mialo byc), wiec polozylismy sie wczesnie spac, bo nastepnego dnia (czyli dzis, 19.03) czekala nas duza wyprawa.
Postanowilismy sie wybrac do Rio Celeste, w Parku Narodowym Tenorio. Wszystkie informacje turystyczne (ktorych w La Fortuna nie brakuje) powiedzialy nam, ze mozna dostac sie tam tylko prywatnym transportem i oferowaly nam bardzo drogie, zorganizowane wycieczki. Poza jedna. Okazalo sie, ze tak naprawde to da sie tam dojechac autobusem.
Wstalismy wiec przed 6 rano, wsiedlismy w autobus do Guatuso, potem (poniewaz nie chcialo nam sie czekac na bardzo rzadko jezdzacy autobus do Parku Narodowego) skorzystalismy z autostopowego transportu. Trwalo to troche, bo droga byla wyjatkowo bezludna, ale dzieki temu mielismy przyjemny spacer polaczony z obserwowaniem ptakow. Ostatecznie 3 samochody pomogly nam pokonac 15 kilometrowy odcinek i dotarlismy do Parku. Wstep okazal sie darmowy. Najpierw wybralismy sciezke w kierunku wodospadu. Poniewaz bylo jeszcze bardzo wczesnie i turysci nie zdazyli dojechac, pierwszy odcinek byl naprawde niesamowity. Mglisty las, a wlasciwie wyjatkowo wilgotna dzungla, blotnista sciezka, glownie pod gore. A potem niesamowity widok: gorska rzeka w szmaragdowym kolorze, potezny wodospad, rozbryzgujacy sie na kamieniach i powodujacy, ze powietrze w promieniu wielu metrow bylo tak wilgotne, jakby padal deszcz. Niedlugo potem rzeczywiscie zaczelo padac, chociaz bylo tak cieplo, ze wlasciwie nie mialo to znaczenia. Wedrowalismy w gore rzeki dosc dlugo, az dotarlismy do zlewiska dwoch mniejszych rzeczek: jednej czerwonej, drugiej przezroczystej. Z tego co sie dowiedzielismy, byly w nich rozne mineraly, ktore po przereagowaniu dawaly wlasnie ten niesamowicie niebieski kolor. W dzungli spedzilismy wieksza czesc dnia. Znalezlismy gorace zrodla, w ktorych sie oczywiscie wykapalismy (wlasciwie byly to wrzace zrodla, wiec pluskalismy sie tylko w miejscu, gdzie wrzatek mieszal sie z lodowata woda rzeki), wdrapalismy sie na punkt widokowy, pokonalismy pare mostow linowych i kladek zbudowanych z przewroconych pni. Gdy upaprani blotem po kolana wracalismy, udalo mi sie jeszcze na zakonczenie wpasc do rzeki (ale tez tylko po kolana, wiec przynajmniej sie umylam). Wrocilismy rowniez autostopem, podrzucili nas amerykanscy turysci z miejscowym przewodnikiem, prawie cala droge do La Fortuna.
Kostaryka jest przepiekna!

Nica 2

9.03, postanowilismy spelnic nasze marzenia z dziecinstwa o domku na drzewie i pojechalismy do hostelu Poste Rojo, w ktorym wlasnie takie domki byly. Zupelnie po srodku dzungli, z dala od cywilizacji, hostel byl wypelniony prawie w calosci Amerykanami i Australijczykami, a poniewaz byla akurat sobota, to na wieczor szykowala sie duza impreza. Zupelnie niesamowite uczucie: domek zbudowany wokol wielkiego drzewa, malpy skaczace dookola i zupelnie nie bojace sie nas, wszechotaczajace brzeczenie cykad. Wieczor spedzilismy dosc wesolo, a nastepnego dnia David obudzil sie w hamaku z tarantula na szyi. Hm. Troche sie zdziwil.
W niedziele wrocilismy do Granady, a poniewaz hostel Brodata Malpa troche nam jednak podpadl z powodu pluskiew, znalezlismy sobie duzo lepszy, dopiero co otwarty, w ktorym spedzilismy mile popoludnie z nowymi znajomymi robiac owocowe koktajle.
Na nastepne 4 dni (nasze ostatnie dni w Nikaragui) wybralismy sie na wyspe Ometepe na wieeeelkim jeziorze Nicaragua (na ktorym sa wieksze fale niz na Baltyku).
Pierwsze 2 dni w Moyogalpa, gdzie jeden z couchsurfingowych gospodarzy pozwolil nam zostac w swoim hostelu przez 2 noce za darmo, 2 dni w Merida, na poludniowym krancu wyspy. Wyspa sklada sie przede wszystkim z 2 wulkanow: Concepcion i Maderas. Oba sa aktywne, polozone w lesie mglistym (to taka specjalna forma roslinnosci, niezbyt rozpowszechniona na swiecie). Z powodu straszliwego upalu nie udalo nam sie wspiac na zaden, ale ostatecznie kilka wulkanow juz zaliczylismy.  Odwiedzilismy za to zrodla termalne i wspielismy sie spory kawalek po wulkanie Maderas do ogromnego wodospadu.
A potem spakowalismy nasze plecaki i ruszylismy w strone granicy.
Granice sa po prostu obrzydliwe.
Malo kiedy udaje sie je przekroczyc bez problemow, pomimo ze naprawde nic zlego czy nielegalnego nie robimy! Zeby wyjechac z Nikaraguy musielismy zaplacic w 2 roznych punktach i to zdecydowanie za duzo, zeby wjechac do Kostaryki co prawda placic nie musielismy, ale za to wize dostalismy tylko na 10 dni, bo nie posiadamy powrotnego biletu samolotowego lub autobusowego (zaproponowano nam zakup takowego na granicy, za jedyne 25 dolarow. Nikogo nie interesowalo ze nie zamierzamy z niego nigdy skorzystac).

Podsumowujac, Nikaragua jest ok, ale to nie moj ulubiony kraj. Spotkalismy sporo naprawde milych, pomocnych ludzi, ale w zadnym innym kraju nie mielismy tyle problemow z przemieszczaniem sie. Specjalne turystyczne ceny w autobusach, dodatkowe oplaty za plecaki, portowa oplata dla obcokrajowcow.... A dotego gory smieci po kazdej stronie kazdej drogi, straszny balagan wszedzie i jakos tak nic specjalnego.... Moj nr 1 to caly czas Gwatemala.

piątek, 8 marca 2013

Nikaragua 1

Jak przypomnialo mi dwoch straznikow na granicy, zostalo mi tylko jakies 10 dni. Wiec skupiamy sie na konkretach. Kraj jest spory, ale jak z mapy widac, srodkowa czesc kraju to gory, a caly wschod jest mocno zabagniony i nie widac tam zadnych drog. A wybrzeze atlantyckie nosi grozna nazwe Wybrzeza Moskitow. Nie jedziemy!
Pierwszy przystanek: Leon, dawna stolica kraju, urokliwe kolonialne miasteczko, odrobine przypominajace Antigua Guatemala. Z trudem docieramy z przystanku autobusowego do centrum, bo wciaz droge zajezdzaja nam taksowkarze, ktorzy probuja nam wytlumaczyc, ze to za daleko, zeby isc na piechote, moze nawet 3 kilometry! Chyba nie bylo nawet jednego, ale fakt ze sie troche pogubilismy. Zatrzymujemy sie na 2 noce we wczesniej upatrzonym hostelu Sonati. Mile, spokojne miejsce z duza kuchnia, dobrze zaopatrzona biblioteka i miedzynarodowa atmosfera. I z fantastycznymi hamakami, no ale tutaj to standard. Robimy uzytek z pobliskiego supermarketu i pierwszy raz od wielu dni jemy cos innego niz baleady, bulki i banany, napychamy sie owocami i warzywami tak bardzo, ze hamaki zawadzaja o ziemie.
Nastepnego dnia lazimy po Leon, zwiedzamy szereg bardzo starych, ale dobrze zachowanych kosciolow, w tym najwieksza katedre w Ameryce Srodkowej. Przyjemny, relaksujacy dzien.
W czwartek (po dlugiej dyskusji) decydujemy sie wybrac na wulkan Masaya. David bardzo chce zobaczyc lawe, a tam podobno przy ladnej pogodzie mozna. Jedziemy najpierw do Managuy. Ten odcinek drogi panamerykanskiej poki co nalezy do moich ¨ulubionych¨: wiecej tam dziur niz asfaltu, czesto autobus musi jechac poboczem, bo zamiast drogi jest row. Dalej przesiadamy sie na autobus do miasteczka Masaya. Prosimy kierowce, zeby wyrzucil nas przy wulkanie. Pozytywnie zaskakuja nas ceny biletow autobusowych, negatywnie fakt, ze musimy placic za plecaki.
Decydujemy sie spac w namiocie na terenie Parku Narodowego, wiec kupujemy jakies jedzenie i ruszany. Kolejna zaskakujaca rzecz: na wulkan prowadzi asfaltowa droga, 6 km, z czego tylko 1 kilometr, do kempingu i muzeum, mozna isc na piechote. Dalej, ze wzgledow bezpieczenstwa, tylko samochodem. Oczywiscie dodatkowo platne. Na szczescie wlasnie przejezdzal jakis Amerykanin polsko-ukrainskiego pochodzenia, ktory chetnie zabral nas ze soba.
Wulkan okazal sie sporym rozczarowaniem. Rozlegly krater (zwany nie bez przyczyny ustami piekiel) wypelniony byl calkowicie gryzacym w oczy i przerazliwie smierdzacym siarka dymem i niczego nie dalo sie zobaczyc. Schody wiodace na punkt widokowy (na ktorym stal wzniesiony przez Hiszpanow w XVI wieku, majacy odstraszac diabla krzyz), ktore zostaly uszkodzone przed rokiem, nadal nie zostaly naprawione, a dodatkowo jakiemus straznikowi udalo sie zedrzec z nas 5 dolarow (dzielonych na 3 osoby) za obietnice pokazania nam naprawde dobrego widoku. Ktory niczym nie roznil sie od poprzedniego. Facet powiedzial, ze lawe najlepiej ogladac w nocy. I ze nocna wycieczka kosztuje... (nie pamietam. nikt chyba go nie sluchal)
Wrocilismy wiec na dol i obejrzelismy calkiem interesujace muzeum pokazujace historie wulkanu, faune i flore Parku Narodowego i calkiem niezle wyjasniajacego o co tak naprawde chodzi w tych wybuchach...
Bylo jeszcze dosc wczesnie, dopiero zaczelo sie zmierzchac. Rozbilismy namiot, pogadalismy z obozujacymi nieopodal Niemcami, obejrzelismy polowe filmu z laptopa Davida (dopoki bateria nie padla), rozegralismy partie w ¨tysiaca¨... No i nudno sie zrobilo. Byla godzina 7 wieczorem, zupelnie czarno i nie ma co robic. I jeszcze odwiedzil nas straznik z karabinem i powiedzial, ze jakbysmy czegos potrzebowali, to on tu jest obok, w muzeum.
Straznik z karabinem troche wystraszyl Davida, ale moje zle podszepty zwyciezyly i juz w chwile pozniej, zupelnie nie legalnie, maszerowalismy droga pod gore, spowrotem na wulkan, zeby zobaczyc ta nieszczesna lawe.
Ciekawa sprawa, kiedy tak idziemy ciemnym lasem, a przed nami na jasniejszym tle nieba majaczy czarna sylwetka wulkanu, naprawde mam wrazenie ze wracamy do piekla. Bardzo mily nocny spacer, polaczony z ogladaniem nietoperzy i wsluchiwaniem sie w jakies szeleszczace w krzakach zwierzaki, ale niestety znowu fiasko. Kupa dymu w kraterze, zapach siarki i tyle. Jak dla mnie nie szkodzi. Widok z gory na rozswietlona latarniami Nikarague byl bezcenny.
Piatek, 08.03, zbieramy nasze graty i za pomoca 2 autobusow jedziemy do Granady, polecanego nam przez wszystkich kolejnego pieknego, kolonialnego miasteczka. Hostel Bearded Monkey, 5 dolarow za noc (czyli duzo w porownaniu z Gwatemala, malo z Salwadorem) rowniez nalezy do godnych polecenia. Darmowa kawa i komputery. Zwiedzamy Granade. Podoba mi sie mniej niz Leon, ale tez nie mozna jej odmowic uroku. Koscioly, koscioly, wieeeelkie, brudne jezioro Nicaragua. Przy samym glownym placu (zwanym jak kazdy glowny plac w Ameryce Srodkowej, Plaza Mayor, albo Parque Central) zjadamy duzy i tani obiad. Nie chce nam sie specjalnie nic juz robic, wiec wieczor spedzamy w hamakach. I przy komputerach, planujac dalze wojaze.

wtorek, 5 marca 2013

Honduras, 21.02 - 05.03

O Hondurasie za duzo napisac nie moge, bo i tez za duzo w nim nie widzialam. Pierwszego dnia, grubo po zachodzie slonca dotarlismy do brzydkiej, szarej i podobno niesamowicie niebezpiecznej stolicy, Tegucigalpy. Oganiajac sie od bardzo wytrwalych taksowkarzy zdecydowalismy sie na najtanszy z najblizszych hosteli (co wcale nie znaczy ze byl tani, a to, ze nie byl tani nie znaczy ze mial cokolwiek do zaoferowania poza lozkiem). Na kolacje zjedlismy cos, co mialo juz od tej pory stanowic podstawe naszego honduraskiego pozywienia, a mianowicie baleade. Baleada (co po hiszpansku znaczy "postrzelona") to rodzaj wiekszej tortilli z fasolka, serem i opcjonalnymi dodatkami w postaci jajka albo miesa jakiegokolwiek. Nazwa pochodzi od kobiety, mistrzyni w tej dziedzinie, ktora podczas robienia tortilli zostala postrzelona, co nie przeszkodzilo jej w dalszym smazeniu.
Nastepnego dnia, po dluzszym poszukiwaniu banku, w ktorym nie trzeba bylo miec konta, zeby wymienic pieniadze, bogaci w lempiry, bo tak sie tutejsza waluta zwie, wsiedlismy w luksusowy jak na tutejsze warunki autobus do nadmorskiego (nadatlantycznego) miasta La Ceiba. Dotarlismy poznym popoludniem i czas do wieczora zajelo nam poszukiwane hotelu tanszego niz 10 $. Poszukiwanie utrudnila nam troche pewna przemila pani, ktora zaoferowala sie, ze nas podwiezie do poszukiwanego miejsca (w momencie gdy bylismy o pare metrow od niego) i wywiozla nas na drugi koniec miasta, bo cos jej sie pomylilo. Coz... nie mam jej tego za zle. W imie wszystkich, ktorym kiedykolwiek zle wytlumaczylam jak gdzies dotrzec.
La Ceiba nie przypadla mi do gustu ani troche. Na pierwszy rzut oka zupelnie inna niz inne srodkowoamerykanskie miasta, z ulicami szerokimi jak autostrady, mnostwem amerykanskich fastfoodow i wieloma udogodnieniami, po blizszym przyjrzeniu okazala sie malo przyjaznym miejscem, w ktorym strach wychodzic po zmroku z hotelu. Nic to, trzeba uciekac...
Ucieklismy na pobliska wyspe Utila, poniewaz David uparl sie, ze zrobi tam kurs nurkowania.
Znow opedzajac sie od taksowkarzy i nie sluchajac ludzi, ktorzy twierdzili uparcie, ze do portu dojedziemy tylko taksowka, znalezlismy autobus, ktory zabral nas tam za 1/8 ceny. Statek juz tani nie byl, podobnie jak wyspa w ogole. Po godzinie podrozy (w towarzystwie niezliczonej ilosci Amerykanow) przypominajacej szalenstwa na hustawce (pare osob rzygalo), wyladowalismy na Utili. Tam (oganiajac sie przed tlumem probujacym wepchnac nam wszystkie mozliwe kursy nurkowania) zatrzymalismy sie w klubie Paradise Divers, gdzie nurkowanie okazalo sie relatywnie tanie, no i mielismy 7 noclegow w cenie kursu.
Tak, tak, dobrze czytacie, tez sie dalam namowic.
Klub prowadzony byl przez Hiszpanow, wiec na brak atrakcji narzekac nie moglismy. Przez 7 dni nanurkowalismy sie do woli, zdalismy wszystkie egzaminy, zwiedzilismy wyspe dosc dokladnie (zajrzelismy do wodnych jaskin w centrum) i juz sie mielismy zbierac z powrotem (bo goni mnie 90 dniowa wiza na 4 kraje Ameryki Srodkowej)....
gdy okazalo sie ze przyszedl straszny sztorm i nigdzie nie poplyniemy.
2 dni nudzilismy sie dalej na wyspie, a potem wrocilismy do Tegucigalpa (bo tam wszystkie drogi prowadza-i to doslownie, we wschodniej czesci kraju zwyczajnie nie ma drog i z La Ceiba mozna jechac praktycznie tylko przez stolice).
W Tegus (tak zdrabniaja ta nazwe miejscowi) mielismy umowiony nocleg u couchsurfingowego hosta, Jose. Bardzo mily ten czlowiek odebral nas z dworca autobusowego i zabral nas do swojego mieszkania, gdzie usmazyl nam na kolacje wspanila "torta hondurena", czyli rodzaj omletu z ryzem i fasolka.
Rano nastepnego dnia Jose odstawil nas na dworzec autobusowy i ruszylismy na poludnie, w kierunku kolejnej granicy...
Mialo byc latwo i bez problemow, jak za poprzednimi razami (poniewaz Gwatemala, Salwador, Honduras i Nikaragua tworza cos w rodzaju unii, placi sie teoretycznie tylko przy wjezdzie na teren pierwszego kraju i dostaje sie wize na 90 dni na wszystkie 4), jednak tutaj sprawa okazala sie duzo bardziej kosztowna. Przede wszystkim okazalo sie, ze wjezdzajac do Hondurasu ominelismy "migracion" i tym samym nie dostalismy pieczatki ze wjechalismy do kraju. Tym samy... uwaga, uwaga... nie mozemy legalnie wyjechac z kraju! Pan urzednik tlumaczyl nam to przez okragla godzine, jednoczesnie nie podajac zadnego rozsadnego rozwiazania tej sytuacji. Bylo tylko kwestia czasu, kiedy poda nam cene. I faktycznie, wyjazd z Hondurasu kosztowal nas 6 dolarow (zamiast ustawowych 3 na ktore dostalismy kwitek), a wjazd do Nikaragui, 12. Pomimo ze podrozowanie miedzy tymi krajami powinno byc teoretycznie bezplatne.
Granice sa glupie. Bardzo glupie.
Nie wazne. Wazne, ze juz jestesmy w Nikaragui!