środa, 25 grudnia 2013

Swieta w Peru

17.12 spakowalam plecak po raz kolejny i opuscilam Baños.
Dluga i skomplikowana trasa dojechalam do Machala, duzego miasta na wybrzezu, na poludniu Ekwadoru, slynnego z najwiekszego na swiecie eksportu bananow. Potem dowiedzialam sie, ze w Peru na wszystkich Ekwadorczykow mowia "malpy". Machala - spodziewalam sie duzego, brzydkiego miasta, znalazlam mnostwo zieleni skapanej w intensywnym sloncu i calkiem zadbane centrum. Powitali mnie Vanessa i Jhonny, przyjaciele, ktorych poznalam dluzszy juz czas temu podczas mojego pobytu na wybrzezu. Pokazali mnie miasto, razem zjedlismy kolacje i wypilismy moje ostatnie ekwadorskie piwo. Po krotkiej i upalnej nocy, Jhonny odprowadzil mnie na samochod, ktory zabral mnie do granicy.
Po drodze raz zatrzymala nas straz graniczna i (nie wiedziec czemu) skontrolowala tylko moj paszport. Pan pogrozil mi palcem i zapowiedzial, ze na granicy bede placic kare. Minelo dokladnie pol roku, od kiedy wjechalam do Ekwadoru (wiza przewidywala tylko 3 miesiace).
Na granicy o dziwo bez problemow. Mila pani w okienku kazala mi zrobic kserokopie paszportu (zestresowana zapomialam, ze w plecaku mam przynajmniej 3 kopie i poszlam na druga strone ulicy kserowac) i poinformowala, ze nie moge wrocic w ciagu 9 miesiecy.
I zaczelam moja przygode w Peru.
Tego samego dnia mialam umowiony nocleg w nadmorskiej miejscowosci Máncora, ale po drodze postanowilam odwiedzic przygraniczny park narodowy. Pierwsze co mnie uderzylo w Peru, ceny autobusow. To nie Ekwador, gdzie podrozuje sie godzine za 1 dolar...
Do parku Manglares de Tumbes dojechalam transportem mieszanym, autobusem i mototaxi - czyli czyms, na co w Ameryce Srodkowej mowia tuk-tuk, a co jest rozklekotana budka przyczepiona do rozwalonego motoru. Dawno juz tej nowoczesnosci nie widzialam...
Po dluzszej negocjacji zakupilam wycieczke lodka po kanalach obrosnietych mangrowcami. Strasznie belkocacy pan (peruwianczycy w mojej opinii nie umieja mowic) zabral mnie na wyspe z piekna plaza, do hodowli krokodyli (ktore podobno maja zamiar wypuscic kiedys na wolnosc, ale od 20 lat jeszcze tego nie zrobili), pogadal mi troche o drzewach mangrowych (nic prawie nie zrozumialam) i pokazal, gdzie rozmnazaja sie rybitwy. Fajnie, fajnie, ale lepsze mangrowce widzialam w Ekwadorze, Hondurasie, Salwadorze i Gwatemali.
Nastepnie udalam sie juz do Mancora, gdzie czekal na mnie moj couchsurfingowy gospodarz, Luis.
Luis byl wlascicielem malego hostelu, ktory caly czas byl jeszcze w budowie, a kiedy mial wolne pokoje, nocowal za darmo roznych takich jak ja. Spotkalam tam wiec jedna Australijke i 2 Kanadyjczykow.
Nastepnego dnia popelnilam bardzo powazny blad i wybralam sie na piechote na dosc odlegla plaze. Nalozylam krem z filtrem, ale jak dla mnie troche zaslabym i (poniewaz bylam mocno upiaszczona) ominelam stopy. Tak wiec nastepny dzien spedzilam w hamaku, bo nogi mialam fioletowe i spuchniete i NAPRAWDE nie bylam w stanie zrobic wiecej niz 5 krokow. Na szczescie Australijka przyniosla mi obiad, bo tak to bym z glodu chyba umarla.
Dzieki licznym kremom i ibuprofenowi w koncu jakos zebralam sie do kupy i 21.12 wyjechalam z Mancora. Po dluzszej podrozy przez pustynie (tak, tak, polnoc Peru to strasznie nudna pustynia) dojechalam do miasteczka Lambayeque, znanego z przedinkaskiej kultury Lambayeque i zwiedzilam muzeum archeologiczne. Pomimo zmeczenia spedzilam tam dosc dlugi czas, nie mogac wyjsc z podziwu dla geniuszu tych ludzi. Nie bede opisywac szczegolow, ale warto, warto.
Wieczorem zajechalam do pobliskiego Chiclayo (jesli sie nie myle, 3 co do wielkosci miasta Peru), gdzie spotkalam sie z moim nastepnym gospodarzem, Ernestem.
U Ernesta zamierzalam spedzic 2 dni i  jechac dalej, jednak okazalo sie, ze jest to osoba obdarzona duza zdolnosca perswazji i ogromna checia organizowania ludziom czasu, tak wiec zostalam na Swieta.
Ernesto (student medycyny) i jego mama, mieszkaja w centrum Chiclayo i sa bardzo sympatycznymi ludzmi, jednak przynajmniej poczatkowo, bardzo mi bylo ciezko u nich. Wszystko mi tlumaczyli BARDZO szczegolowo (nawet najbardziej oczywiste i widoczne rzeczy, takie jak to, ze drzwi od lazienki zamykaja sie na gwozdz, albo jak dojsc do parku archeologicznego, gdzie cala droga jest oznaczona strzalkami) i ogolnie mowili duzo za duzo (nawet, kiedy bylo ewidentnie widac, ze jestem bardzo zmeczona i juz zasypiam). Pomimo to, bardzo pozytywnie wspominam czas spedzony z nimi. Musialam szczegolowo opowiedziec im o zasadach nauczania medycyny w Polsce i systemie sluzby zdrowia, wysluchac drugiej, podobnej opowiesci oraz wszystkich przemyslen Ernesta na kazdy temat. Troche juz odzwyczailam sie od kladzenia sie spac o 3 nad ranem, ale tym razem bylam do tego zmuszona...
Pierwszego dnia zwiedzilismy miasto (nic nadzwyczajnego), nastepnego, wybralam sie (tym razem sama, ale po dokladnej instrukcji) do piramid w Tucume (zbudowanych przez ludzi Lambayeque) - w tym najwiekszej piramidy w calej Ameryce, ktora niestety prawie nie byla widoczna spod rusztowan. Trzeciego dnia, w Wigilie, zwiedzilam ogromne muzeum ze skarbami wydobytymi z pobliskich grobowcow Sipan, pelnym mumii, zlotej, srebrnej i miedzianej bizuterii, przedmiotow kultu, naczyn ofiarnych i sama nie wiem juz czego, ale spedzilam tam tyle czasu, ze az straznik musial mnie wyganiac.
A nastepnie wzielam sie za swietowanie Bozego Narodzenia wraz z moimi gospodarzami. Tutaj nie jest to swieto obchodzone az tak hucznie jak w Polsce, nie spiewa sie koled, jest tylko pare glupiutkich piosenek opowiadajacych o niczym, wszedzie jest mnostwo swiatelek, ludzie strzelaja petardami, a na kolacje je sie indyka z garbanzo (czyms podobnym do fasoli) i pije czekolade.
O polnocy zostalam matka chrzestna, tzn dostapilam zaszczytu ulozenia figurki Jezusa w szopce. I to chyba tyle, jesli chodzi o swiateczne tradycje. Dzis jest Boze Narodzenie i nie robimy dokladnie nic. Tzn, Ernesto i jego mama spia, a ja pisze to wszystko ;)

sobota, 14 grudnia 2013

czas na zmiany

Po 3 miesiacach i 1 tygodniu zdecydowalam sie opuscic moja Czarodziejska Gore.
Nie bylo mi tam za dobrze, nauczylam sie juz chyba wszystkiego, czego moglam, utknelam w martwym punkcie, ale w koncu podjelam te bardzo trudna decyzje, ze czas ruszyc w dalsza droge. Dosyc juz tego spokojnego, nudnego trybu zycia, wstawania o 6 rano, jedzenia 3 posilkow dziennie, o stalych porach, pracowania na zmiane albo w przychodni, albo na izbie przyjec (jak zawsze mi trafialy sie najbardziej nudne i najbardziej siedzace opcje, pomimo, ze wyraznie powiedzialam, ze lubie duzo chodzic i nie mialabym nic przeciwko wizytom u przewlekle chorych i dzieci niedozywionych). Rozmowy z moimi starymi pannami, z ktorymi pracowalam wyraznie zle wplywaly na moje zdrowie psychiczne (bo jak ktos cale zycie siedzi w malenkim miasteczku na koncu swiata, narzeka, ze mu zle i czeka az ksiaze z bajki spadnie mu na glowe, to chyba popelnia gdzies blad i nie napawa pozostalych optymizmem) i uznalam, ze jak sie nie rusze, to chyba tu umre. Porownanie do Czarodziejskiej Gory nieprzypadkowe...
Spakowalam wiec pewnej soboty plecak, pozdrowilam wszystkich (bo wszyscy poza moja szefowa tak naprawde byli fajni), wykorzystalam, ze doktor Rodmy zjezdza samochodem na dol, do Pujili i zabralam sie z nim, konczac moja przygode z mala, indianska miejscowoscia, zagubiona wysoko w gorach.
Nowosci od pazdziernika (bo wtedy chyba pisalam ostatnia notke)? Nie wiele...
Na poczatku pazdziernika spedzilam pare dni pomagajac wloskim chirurgom, ktorzy akurat odwiedzili nasz szpital (zawsze to mila odmiana od przychodni), w wolne dni przewaznie jezdzilam do Baños, gdzie zaliczylam pare nowych gorek, pare wodospadow, skalke wspinaczkowa, raz wybralam sie nawet na splyw pontonowy rzeka Pastaza, raz (co zaliczam do moich najlepszych doswiadczen w Ekwadorze) zobaczylam noca wybuch wulkanu Tungurahua (rzadko sie zdarza, ze niebo jest bezchmurne, ale tym razem udalo mi sie zobaczyc splywajaca strumieniami po zboczach lawe). Poza tym pojechalam jeszcze raz do Quito (gdzie zwiedzilam Muzeum Banku Centralnego i ogrod botaniczny ze storczykami i motylami), jeszcze raz do Puyo, 2 razy do Ambato (rowniez ogrod botaniczny w domu slawnego poety Juana Mera), wybralam sie na piechote do miasteczka Chuqchilan (14 kilometrow waska sciezka, przez dzikie pustkowia, kaniony, gorskie zbocza... a na koniec malenka miejscowosc z przecudownym widokiem na gory i ta niesamowita cisza...).
Z okazji Wszystkich Swietych, poza odwiedzeniem cmentarza (ironicznie polozonego tuz przy szpitalu i zawieszonego wiencami z plastikowych kwiatow) najadlam sie az do bolu brzucha chlebowych dzieci (guagua pan) i opilam sie tradycyjnego napoju - colada morada (5 roznych owocow + maka z fioletowej kukurydzy) - co kraj to obyczaj.
I co jeszcze? Poznalam dwie Gdanszczanki - Anie i Agnieszke, ktore dosc nieprzypadkowo odwiedzily mnie w Zumbahua i z ktorymi potem spedzilam bardzo mily weekend w Baños (bardzo, bardzo pozytywne spotkanie), 2 dni potem zgubilam telefon (ktory po tygodniu odzyskalam) i to chyba tyle, co sie przez ten czas dzialo.
Co miesiac przyjezdzali nowi stazysci do pracy, w wiekszosci bardzo fajni. Po Cris, Giomy i Nathy przybyli Gabriela, Isabel, Fabian i Juan Carlos, a nastepnie Yolanda, Ana i Miguel. Przez jakis czas pracowal tez jako wolontariusz wloski pielegniarz Emanuele, a na stale zatrudnil sie rowniez Wloch, Omar.
Jak juz wspominalam, poza szefowa wszyscy byli w porzadku.


*

A teraz, juz od tygodnia siedze sobie w Baños i szykuje sie powoli do dalszej podrozy.
Wyleczylam za darmo zeby w lokalnym szpitalu (choc mam powazne watpliwosci co do jakosci tego leczenia), pojechalam jeszcze raz nad wodospad Pailon del Diablo (tym razem zobaczylam go od dolu), zjadlam pstraga w Rio Verde, poszlam sie powspinac, wybralam sie do goracych zrodel... Poznalam troche ciekawych ludzi, poswietowalam z okazji rocznicy nadania praw miejskich (miasto swietuje to caly miesiac), dzis wspielam sie na wulkan Tungurahua (nie na sam szczyt, bo zabronione z powodu aktywnosci, ale i tak... 14 godzin chodzenia).
A teraz... siedze sobie przy komputerze, jecze z powodu obolalych stop, bawie sie z 3 malutkimi kotkami, ktore juz miesiac temu sie nam urodzily... i planuje moj nastepny krok ;)

piątek, 1 listopada 2013

Ekwadorskie ciekawostki

Juz dawno chcialam napisac te notke.
Ekwadorczycy to dosc oryginalny narod. Jedna z ich cech charakterystycznych to zamilowanie do wszystkiego, co pochodzi z USA. Wiec coca cola, hamburgery, frytki... W ich slowniku znajduje sie duzo angielskich wyrazow (choc malo kto mowi tu po angielsku), kiedy chca powiedziec "ten facet", mowia: ese man (a na ta babe  mowia "esa man"), jak czegos jest duzo: full, brat: bro.
Jednak najbardziej interesujace chyba sa imiona, ktore nadaja swoim dzieciom. Szczegolne upodobanie do imion "dziwnych" maja Indianie (choc nie tylko), sa to przewaznie imiona zaslyszane w telewizji, radiu (bo na pewno nie przeczytane w gazecie), przekrecone imiona amerykanskie, zdrobnienia, imiona zupelnie z kosmosu, imiona, o ktorych znaczeniu nie maja pojecia...

Lista, ktora utworzylam na podstawie moich znajomych i pacjentow ze szpitala (pelne imiona, pisownia oryginalna):
Jhon
Jhonny
Jhason
Estiven
Kevin
Chris
Alex
Ales
Jenny
Estefany
Nancy
Mercy
Santa
Kley
Klever
Ulfredo
Lady
Trinidad (imie dla obu plci. Oznacza trojce, ale dla mnie kojarzy sie wylacznie z panstwem o tej nazwie;))
Deyanira
Persifal
Ovidio Achilles
Vinicio
Angel
Jesus
Mesias
Genesis
Yesenia (niby imie normalne, ale mi nasuwa na mysl Yersinia Pestis, czyli paleczke dzumy)
Maycel
Maycol Flaviolino (bardzo mi zal tego chlopca)
Maykol
Anibal
Humero
Encarnacion (co oznacza wcielenie, ale kojarzy sie z carne, czyli mieso)
Lisandro
Neyder
Bayardo
Braulio
Darwin
Gioconda
Byron
Wilmer Alcivar
Grace de Los Angeles
Deyvison
Ashli
Mishel
Jhostin
Josthin
Jostyn

i moje ulubione:
Lenin
Stalin
Estalin
Stalyn
Tsalin
Ariel Stalin
(i wszyscy Ekwadorczycy burza sie, kiedy mowie, ze to imie wydaje mi sie nie stosowne. Stalin jest jednym z najpopularniejszych imion w tym kraju!)

Ale to jeszcze nie wszystko... Poszukalam troche w internecie i znalazlam bardzo interesujaca liste imion ze slynnej ekwadorskiej prowincji Manabi:

Adolfo Hitler Flores de Valgas Alava (urodzony w 1941 r. Podobno jego ojciec uslyszal w radiu, ze Hitler to wielki wodz, ktory dominuje Europe i uznal ze jest to wielki czlowiek i bedzie stosowne nazwac tak swego pierworodnego syna)
Hitler Corral
Unidad Nacional Centeno
Burger King Herrera
Alí Babá Cárdenas
Vick-Vapo-rub Gíler
Conflicto Internacional Loor
Ciempiés Pinares (ciempiés to stonoga)
Puro Aguardiente Zambrano (aguardiente to rodzaj wodki trzcinowej, bardzo tu popularnej, puro - czysty)
Giocondita
Simoncito
Yoni
Johnny
Guasintong
Washington
Pericles
Homero
Platón
Trajano
Stalin
Lenin
Simon Bolívar
Napoléon
Cristóbal Cólon Jaramillo
Frank Sinatra
John Kennedy Súares
Alka Seltzer (tak nazywaly sie tabletki, ktore ulzyly jego matce w bolach porodowych)
Arcángel Gabriel Salvador
Blanca Nieves Vera (czyli prawdziwa Krolewna Sniezka)
Land Rover Garcia
Tranquilino Loor ("spokojniutki")
Juan Ob. (Ob. to skrot od obispo - biskup. Tak bylo napisane w zywotach swietych i tak juz zostalo...)
Olvido (zapomnienie)
Romántico
dwie siostry: Pura i Limpia (oba slowa znacza "czysta")
Luz Divina (boskie swiatlo)
Ford Chevrolet
Selva Alegre (wesola puszcza)
Oferta Bienleída (dobrze przeczytana propozycja??)
Sostenes
Semiencanto (pol zachwyt?)
Perfecta Heroina
Everguito Coito
Dumas
Sony
Poderoso Melchor (potezny Melchior)


szkoda, tyle maja wlasnych, fajnych imion, a na sile staraja sie byc oryginalni...

i jak tu nie smiac sie z pacjentow ;))

jak spotkam inne ciekawe, dodam w komentarzu

niedziela, 6 października 2013

Zumbahua

Dawno nie pisalam... Tymczasem zadomowilam sie na dobre w Ekwadorze i zamieszkalam w jego najzimniejszej czesci, na wysokosci prawie 4000 m, w Zumbahua.
Nie dla tego, zebym szczegolnie lubila zimny, suchy i wietrzny klimat, ale dla tego, ze dzieki przypadkowo poznanej w kolejce do ruin Ingapirca pani Basi, znalazlam tam wolontariat. I to wlasnie w moim fachu, na stanowisku "lekarz medycyny bez doswiadczenia i zadnych umiejetnosci".
1 wrzesnia 2013 r. dojechalam wiec rozklekotanym, wypelnionym po sufit Indianami autobusem na "moja" gore. Musialam przejsc cale miasto (metropolia, prawie 12 tys. mieszkancow), zeby trafic do szpitala, gdzie w sumie to przywitali mnie z otwartymi ramionami.
I zaczelo sie...
Jestem tu juz ponad miesiac, wiec postaram sie podsumowac w skrocie moj dotychczasowy tu pobyt.
Po pierwsze, nie jest lekko! Po drugie, trzecie, dziesiate.... jest niesamowicie ciezko!
 Szpital jest malutki (przy najwiekszej mobilizacji ok 35 lozek, a na stale pracuje tylko 2 lekarzy i 2 polozne, ktore tez tak naprawde robia za lekarzy), za to mozna w nim spotkac wszystko. A w szczegolnosci choroby nie wystepujace (lub bardzo rzadko wytstepujace) w Polsce. Prawie 100% mieszkancow Zumbahua (i pacjentow szpitala) to Indianie, ludzie mili i sympatyczni, ale niesmiali, skryci, trudni do zrozumienia i niestety czasem nie mowiacy po hiszpansku. Jezyka Kichwa poki co nie mam ochoty sie uczyc (skupiam sie na nauce hiszp. i medycyny), wiec pomaga mi w tlumaczeniu personel szpitala (ktory tez w wiekszosci jest miejscowy). Indianie sa ciekawi. Naprawde, tak rozwinieta kulture, tradycje miejsowe widzialam ostatni raz w Gwatemali. A z drugiej strony, to najbiedniejsza grupa spoleczna Ekwadoru, zyjaca w bardzo prostych warunkach w malutkich spolecznosciach czesto bardzo oddalonych od miasteczka. Chodzacych wszedzie piechota, zajmujacych sie uprawa ziemniakow, bobu, kukurydzy, hodujacych owce, lamy, alpaki.... Noszacych zawsze i wszedzie swoje stroje ludowe (panie nawet w lozku szpitalnym leza z kapeluszem na glowie). Duzo, duzo moglabym o nich napisac (dobrego i zlego), ale nie bardzo mam na to czas.
W szpitalu zajmuje sie prawie wszystkim: od przychodni i izby przyjec, po kontrole dzieci przed szczepieniem i jezdzenie po oddalonych wioskach do przewlekle chorych pacjentow. Sama, albo z trzema stazystkami, ktore dzielnie mnie tu wsiepraja. Giomara, Cristina i Nathaly sa studentkami ostatniego roku w Quito i ze wstydem przyanm, ze umieja duzo, duzo wiecej niz ja. Przez ten miesiac pomogly mi ogarnac jakos hiszpanski medyczny i miejsocwe schematy postepowania (ktore bardzo odbiegaja od polskich) i tylko dzieki nim chyba nie umarlam tu z nudow. Bo kiedy konczy sie praca, zaczyna sie nuuuda....
Mieszkam w malym domku tuz przy szpitalu, w ktorym oprocz mnie mieszka jeszcze straszliwa i okropna dr Anita, dyrektorka szpitala (ktora krzyczy na wszystkich oprocz mnie, chyba tylko dla tego, ze tylko mi nie placi), jej siostrzenica Carla (16 lat) i jej kolezanka Manuela (11 lat, obie caly wolny czas spedzaja na odrabianiu prac domowych), Alicia z administracji (ktora jest bardzo sympatyczna, ale uwielbia mi sie zwierzac ze swoich najbardziej osobistych historii, ktore bardzo czesto zupelnie mnie nie interesuja) i Florinda, pielegniarka z sasiedniej wioski. ktora bardzo malo czasu spedza z nami.
W miasteczku poza szpitalem, kosciolem i trzema malenkimi restauracyjkami nie ma dokladnie nic. Obeszlam juz prawie wszystki otaczajace gory (na jednej prawie stracilam zycie), pojechalam po raz drugi nad jezioro Quilotoa (ktore przeplynelam tez kajakiem), odwiedzilam miejscowy dom dziecka i skonczyly mi sie pomysly, co tu jeszcze mozna robic. W kazdy wolny dzien staram sie stad wyjezdzac, bo atmosfera panujaca w domu i szpitalu, oraz klimat bardzo mi nie sluza... Najczesciej uszczsliwiam swoja obecnoscia znajomych z Baños, a tydzien temu wybralam sie do Latacunga na Fiesta de Mama Negra, czyli bardzo interesujace lokalne swieto, troche poganskie, troche katolickie, z wielka parada ulicami miasta, tanczacymi grupami poprzebieranych w najdziwniejsze rzeczy Indian i jadacym na koniu facetem przebranym za gruba Murzynke. Nie wiem jak to wszystko opisac. Zrobilam mase zdjec i filmikow.

Podsumowujac jeszcze raz: przepracowalam juz ponad miesiac, przezylam sama 2 nocne dyzury, podpisalam jeden akt zgonu, o malo co nie odebralam w karetce porodu, zszylam 2 brzuchy (wraz z niedawno przybylymi tu z wizyta wloskimi chirurgami), z czego w jednym po tygodniu sie szwy rozeszly (zwalam wine na zle dobrane nici). Nadal zyje.
Wbrew pozorom jest tu troche zyczliwych mi ludzi, do wczesniej wymienionych dodam szefowa pielegniarek, Delie (ktora niestrudzenie odpowiada na moje 1000 pytan dziennie), polozna Dorite (ktora jako jedna z nielicznych tam osob ma poczucie humoru) i kierowce karetki Ramira (ktory z kolei nieustannie przedstawia mi swoje liczne dzieci).
Gdyby nie oni i gdyby nie to, ze naprawde duzo sie tu ucze, chyba juz dawno bym stad uciekla.

Pozdrawiam z lodowej gory,
Teres.

niedziela, 1 września 2013

Ekwador, Ekwador...

7 sierpnia dotarlam do Mindo, malutkiego, zagubionego w gorach miasteczka, wypelnionego po brzegi turystami, ale niemniej przepieknego. Po krotkich poszukiwaniach znalazlam  sobie najtanszy z najtanszych hostelik Sanchez, w ktorym okazalam sie byc jedynym gosciem, No coz... nie byl opisany w internecie, wiec dla pozostalych turystow tak jakby nie istnial ;) Nastepnego dnia wybralam sie zwiedzac okolice i poszlam (jak to zwykle w gorach robie), ogladac wodospady. Tym razem bylo ich 7, porozrzucane po lesie, trzeba sie bylo do nich troche powspinac i ogolnie calutki dzien spedzilam na wedrowce. Wodospady jak wodospady, widzialam wiele lepszych, ale las.... :) warto bylo.
Wracajac udalo mi sie zgubic telefon, ale dzieki szybkiej reakcji i pomocy miejscowych dopadlam taksowkarza, w ktorego samochodzie wypadla mi moja nokia.
Z Mindo udalam sie po raz drugi do Quito, na Quito Fest, czyli festiwal muzyki niezaleznej, organizowany z okazji Dnia Niepodleglosci. Przenocowal mnie po raz kolejny Luis, a na festiwalu spotkalam Patricia (tego z Puyo) i prawie spotkalam 5 Argentynczykow (tez znajomych z Puyo) - prawie, bo tez tam byli, ale jako sie nie znalezlismy. Festiwal ok. Muzyka nawet w porzadku. Mnostwo ludzi i ciekawych wydarzen. Z mniej ciekawych wydarzen: stracilam moja legitymacje studencka ISIC. Koniec ze znizkami. Nie wazne.
Po paru dniach spedzonych w Quito podjelam kolejna probe podrozy na poludnie. Wraz z Pato i jego kolega Jorge ustawilismy sie przy glownej drodze i przy pomocy 2 kierowcow dojechalismy: ja po raz kolejny do Baños, a chlopaki do Puyo.
Ekwador jest maly, ale naprawde powoli mi sie po nim podrozuje.
W Baños spedzilam caly tydzien. Znow w tym samym domu, znow z innymi ludzmi. Zawarlam bardzo fajne znajomosci, szczegolnie dobrze wspominam Lorene (Brazylia), Adriane (Kolumbia), Setha (USA) i Natalie (Argentyna). Przez te 7 dni poszlam raz wspinac sie na skalke, zrobilam kilka nie za trudnych gorskich szlakow (gory wokol Baños naleza do moich ulubionych: przy nie za duzym wysilku mozna zobaczyc naprawde wspaniale widoki), oczywiscie zaliczylam nowy wodospad i zrodla rzeki... I to chyba tyle. Bardzo milo spedzilam czas, ale trzeba ruszac na poludnie...
Kolejny przystanek: Cuenca. Zwana najpiekniejszym miastem Ekwadoru. Kolonialne centrum, przesliczne uliczki, stare domy... Niepowtarzalny klimat, ale, jak ktos wczesniej stwierdzil: nie ma sie co cieszyc, ze miasto ladne i kolonialne, to tylko swiadczy o tym, ze kiedys przyjechali tu Hiszpanie, wycieli miejscowych w pien i postawili swoje eleganckie domki.
W Cuenca przenocowali mnie Mario i Patricio, wlasciciele fabryki butow. Na moj widok zakrzykneli: ooo! bedziemy jesc polskie jedzenie!
Coz... na drugi dzien rzeczywiscie jedli. Szczegoly tego wydarzenia pomine milczeniem, grunt, ze powiedzieli, ze im smakowalo. Oprocz mnie nocowali takze jednego Peruwianczyka i Meksykanczyka (imion nie pomne). Warto tez wspomniec Monike, ich "pomoc domowa", czyli 14 letnia dziewczyne zarabiajaca na to, by moc sie uczyc. Wiele godzin z nia przegadalam, i wielu ciekawych rzeczy dowiedzialam sie na temat prawdziwych realiow zycia w Ekwadorze....
W ciagu 3 dni spedzonych w Cuenca, zwiedzilam dosc dokladnie miasto, w tym muzeum Banku Narodowego (z bardzo ciekawa ekspozycja etnograficzna i archeologiczna, oraz ruinami Inkaskiego miasta Tomebamba), pojechalam do parku narodowego Cajas (bardzo zimno, ale bardzo, bardzo pieknie, przepiekne paramo, czyli cos, co moj slownik tlumaczy, jako wrzosowisko) i do najwiekszych ruin inkaskich w Ekwadorze - Ingapirca. Miejsce ciekawe ze wzgledu na wspolistniejace tam dwie kultury: cañari i inka. Tam tez (w kolejce do kasy biletowej) poznalam pania Basie, urodzona i zamieszkala w Wielkiej Brytanii, ale pochodzaca z polskiej rodziny osobe, ktora podrzucila mi pomysl, co jeszcze moge robic w Ekwadorze... ale o tym pozniej.
Nastepny przystanek: Loja (czyt.: Locha ;) ). Zwana najczystszym miastem Ekwadoru. Piekne stare miasto, kolorowe domki, mnostwo kosciolow (nie az tyle, co w Cuenca, ale zawsze), spokojna, przyjemna atmosfera i bardzo mily gospodarz, Juan, z ktorym do pozna w nocy prowadzilam rozmowy na temat Polski i Rosji (gdzie przez 6 lat studiowal). Jednodniowa wycieczka do miasteczka Zamora i PN Podocarpus (tym razem upal i znowu dzungla) i tyle chyba...
Z Loja udalam sie jeszcze dalej na poludnie, do Vilcabamba, malutkiej miejscowosci, wypelnionej po brzegi turystami (zwlaszcza starymi i polnocnoamerykanskimi), a to z powodu plotki, ze tu ludzie dozywaja stu lat. Moze i tak, ale ja podziekuje. Miejsce bardzo ladne, ale nie za przyjemne. Poza tym od dluzszego juz czasu staram sie unikac rozmow po angielsku ;)  1 noc w hostelu i wystarczy.
Tak blisko juz granicy z Peru bylam, ale (poniewaz jestem naprawde beznadziejna podrozniczka, ktora jezdzi sobie bez ladu i skladu tam, gdzie akurat ma ochote), cos mi sie odwidzialo i wrocilam do Loja (lochy?). Tym razem przenocowal mnie Antonio, a dowiedzialam sie o nim, poniewaz... w jego domu akurat przebywala moja znajoma z Kolumbii, Ania z Nieporetu. Swiat jest maly, a Polakow w Ekwadorze naprawde malo (poki co tylko Anie namierzylam ;)). Antonio, nieco ekscentryczny, ale super sympatyczny pisarz, mieszkal ze swoimi dwoma synkami, swoja "kobieta", kolega Pablem i z kim sie dalo (czyli drzwi mial otwarte dla wszystkich podroznikow. Wieczorami lubili oni siadywac przed domem i czytywac na glos poezje, tudziez dyskutowac na rozne, dziwne czasem tematy. Kolacje (czyli odpowiednik naszego obiadu) jadali o 1 w nocy, sniadanie o 1 po poludniu... czyli wszystko ok. Prowadzili tryb zycia jak ja w sesji. Spedzilam tam kolejne 3 dni. Z ciekawszych wydarzen, raz wybralismy sie do Catamayo, spokojnej miesciny z duza iloscia zielonego.
Wiec cofnelam sie do Cuenca. Tym razem 2 noce w hostelu (4,5 dolara ze sniadaniem. A podobno Cuenca to jedno z najdrozszych miejsc w tym kraju. No dobra... nocleg byl w hamaku, ale mimo wszystko. Zadnych pluskiew, karaluchow i grzybow, dzialajacy internet - cene uwazam za rewelacyjna). Czasem trzeba odpoczac od couch surfingu i po prostu posiedziec sama ze soba. Odwiedzilam pobliskie miasteczko Sigsig, podobno bardzo ladne i ciekawe - na mnie nie zrobilo takiego wrazenia.
I kolejnego dnia (1.09)... pojechalam... znow do Baños. 320 km, zajelo mi to caly dzien. Kiedy zmeczona po dluugiej podrozy, po raz kolejny zapukalam do dobrze juz znanego mi domu, gdzie mieszkali JuanK, Ovidio i Patricio, w srodku powitalo mnie  okolo 10 innych podroznikow. Glownie Argentyna, Urugwaj, Brazylia.... Coz, sa takie miejsca, gdzie naprawde, naprawde nie nalzezy siew niczemu dziwic.
Baños jest bardzo, bardzo turystyczne (ze wzgledu na gorace zrodla i szkoly jezyka hiszpanskiego), bardzo male, nieco kiczowate, dosc urokliwe (ze swoim wodospadem, rzeka w kanionie i otaczajacymi gorami). I jakos tak zawsze dobrze mi sie tam wraca... Troche glupio mi czasem, ze wzgledu na Juana, ktory czasem ma dziwne humory, ale jak sie z nim witalam i wyjasnilam, ze ja tylko na jedna noc, powiedzil: "Daj spokoj, zawsze jestes tu mile widziana, przeciez wiesz" - i tak fajnie mi sie zrobilo :)

Podsumowujac:
Quito x 2
Cuenca x 2
Loja x 2
Baños x 4
a jutro bedzie Zumbahua po raz drugi. Po co? Napisze, jak juz bede wiedziala, czy sie uda, czy nie ;)

jestem beznadziejan podrozniczka, kto by sie spodziewal, ze po tak malym kraju jak Ekwador bede podrozowac 3 miesiace (tak, tak, tyle mi niedlugo stuknie). Gorzej, ze mam wize tylko na te 3 miechy, ale poki co, jeszcze o tym nie mysle.

wtorek, 6 sierpnia 2013

Costa 21.07 - 06.08

Nie wiem, czy juz pisalam: Ekwador sklada sie z 3 czesci. Sierra (gory), Oriente (wschod, czyli las) i Costa (wybrzeze).
Wybrzeze zaczelam zwiedzac od poludnia, od najwiekszego miasta Ekwadoru, Guayaquil.
Wszyscy mnie ostrzegali, ze wielkie, brzydkie i niebepieczne. Wielkie moze i tak, ale co do reszty nie zgodze sie. W Guayaquil spedzilam 3 dni, znowu Couchsurfing, tym razem ugoscila mnie Cristina i jej mama. Bardzo, bardzo milo i sympatycznie, spokojnie i fajnie. Zwiedzilam przepiekne centrum miasta, park z iguanami, nabrzeze (tam gdzie wieeelka rzeka wpada do morza), Penas - dzielnice kolorowych domkow i to chyba tyle.
Nastepnie ruszylam zwiedzac plaze.
Ciekawa sprawa, latem na wybrzezu jest chlodno, pochmurnie, chociaz rzadko pada, a mimo to jest to najbardziej turystyczny sezon, poniewaz Sierra i Oriente maja w tym czasie wakacje (Costa nie).
24.08 dotarlam do Playas, miejsca, gdzie podobno ZAWSZE jest slonce. Otoz nie. Tym razem nie bylo. Brzydkie, male miasteczko, z brzydka, brudna plaza, okropnie drogimi hotelami (chociaz z pomoca miejscowych ludzi udalo mi sie utargowac w miare znosna cene) i kupa Ekwadorczykow. Planowalam zostac dluzej, ale juz na drugi dzien ucieklam na polnoc.
25.08 - Montañita. Najbardziej chyba turystyczne miejsce w tym kraju, bo z doskonalymi falami do surfowaia. Pelne Australijczykow i Amerykanow. Bardzo ladna plaza, bardzo drogie wszystko, mnostwo klubow, restauracji i barow, za to bez supermarketu. Koszt litra wody: 1 dolar. Oczywiscie na drugi dzien sie zmylam.
26.08 - Puerto Lopez. Tu zatrzymalam sie troche dluzej, bo udalo mi sie znalesc couchsurfing. Julio, przesympatyczna osoba, surfer i wlasciciel studia tatuazu, skarbnica wiedzy na temat okolicy. Dzieki niemu zwiedzilam przesliczne plaze (Los Frailes, Tortugita, Playa de Arena Negra) na ktorych widzialam skaczace wieloryby; muzeum archeologiczne w Aguas Blancas i prawie nauczylam robic sie druciana bizuterie (przynajmniej zalapalam teorie;)). Wybralam sie tez na wycieczke na wyspe La Plata (na ktora mowia Galapagos dla biednych), zamieszkana prawie wylacznie przez niebieskonogi (tak wg mnie powinny sie nazywac te ptaki po polsku) i fregaty, oraz, przy brzegu, ogromne zolwie i miliard kolorowych ryb (w cene wycieczki wliczony byl snorkeling, wiec wiem co mowie). W drodze powrotnej z bardzo malej odleglosci zobaczylismy stado wielorybow (humbakow), wiec juz nie placze tak bardzo, ze nie stac mnie na Galapagos ;) Bardzo, bardzo ladna wycieczka.
31.08 - Manta. Duze, malo ciekawe miasto, ladna plaza i kolejny mily couchsurfer, Jaime. Spedzilam tam dwa dni, pojechalismy razem do Montecristi, miasteczka, z ktorego pochodzil Eloy Alfaro, wielki prezydent Ekwadoru (zwiedzilismy jego muzeum) i sprobowalismy troche typowego jedzenia z wybrzeza (corviche, czyli cos jak paczki z ryba i tigrillo, czyli platany z serem, jajem i smazonym swinskim nie-wiem-czym).
02.08 - Canoa. Bardzo turystycznie bo i bardzo ladnie. Piekne moze i... wspaniala gospodyni. Z braku hoteli w przystepnych cenach, miejscowi ludzie znalezli mi tani pokoj do wynajecia. U osoby, ktora wcale nie wynajmowala pokoi, ale w sumie to czemu by nie zaczac? Maria Fernanda, starsza ode mnie o 4 lata, samotna matka 3 chlopcow, prowadzaca malutki sklepik przy swoim domu i ledwo wiazaca koniec z koncem. Spedzilysmy pol nocy rozmawiajac o wszystkim. Czasem zupelnie z zaskoczenia spotyka sie tak bardzo bratnia dusze...
03.08 - Mompiche. Naprawde magiczne miejsce. Plaze na poludniu sa otoczone gorami, te na polnocy - lasem. Mompiche to miejscowosc z dokladnie dwoma ulicami i duza liczba hoteli. Plaza znajduje sie prawie w dzungli, dookola magiczny krajobraz, piaszczsta wyspa z miliardem mew i miasteczko Bolivar, jedno z najbardziej interesujacych w jakich bylam. Bolivar rowniez znajduje sie na wyspie, w delcie rzeki, jest absolutnie zielone, nawet 2 ulice (wiecej nie ma) zarosniete sa trawa. Miejscowosc wydaje sie zupelnie zapomniana przez swiat, zyjaca w swoim wlasnym rytmie... nie wiem, jak to wytlumaczyc, ale zupelnie inny, magiczny swiat. Zjadlam tam ceviche de conchas (czyli potrawe z surowych malzy) i spedzilam bardzo mile popoludnie.
05.08 - Esmeraldas. Duze miasto, zamieszkane prawie wylacznie przez czarnoskora ludnosc. Ciekawa historia, sa to potomkowie niedoszlych niewolnikow z Afryki, ktorych lodz rozbila sie u wybrzezy Ekwadoru, ktorzy zaprzyjaznili sie z miejscowymi i stowrzyli tu wlasna spolecznosc. Podejrzewam, ze bylam jedyna blada twarza w tym miescie. Esmeraldas nie spodobalo mi sie za bardzo, raczej brzydkie, no i podobno strasznie niebezpieczne (pani poznana w podrozy towarzyszyla mi przez jakas godzine, w czasie gdy szukalam hotelu, zeby nic mi sie nie stalo). Planowalam zostac dluzej, ale miejscowe ceny mnie przerosly, poza tym mieli fatalne jedzenie, wiec sie zniechecilam ;)
06.08 - dosc juz tych plazy bez slonca! Spadam spowrotem w gory...

wtorek, 23 lipca 2013

Oriente

"Kiedy juz pozbedziesz sie zludzen co do Amazonii, wroc do Baños", powiedzial kiedys ktos.
Puszcza Amazonska to po prostu taki duzy las. Drzewa troche wieksze niz w naszym i troche wilgotniej, ale ogolnie podobienstw jest wiele. Ktos inny straszyl mnie, ze niebezpiecznie, ze nie powinnam jechac sama, tylko wykupic wycieczke, bo ludzie sa zli, bo zwierzeta grozne, bo opre sie o drzewo i cos mnie zje. Smialam sie wtedy, bo nie mam zwyczaju opierac sie o drzewa bez popatrzenia wczesniej, co na nim siedzi, ale wtedy jeszcze nie wiedzialam, ze w Amazonii potrzeba oparcia sie o drzewo jest jedna z najbardziej naturalnych. Kiedy pierwszy raz wybralam sie na wycieczke do lasu, brodzac w blocie do kolan i zjezdzajac po stromych stokach pagorkow co minute odczuwalam silna potrzebe przytulenia sie do jakiegos drzewa, zeby nie zaryc nosem w glebokim bagnie.
Nic mnie jednak nie zjadlo. Z dzikich zwierzat zobaczylam chmure motyli, troche ptactwa, zdechlego weza i niezliczona ilosc mrowek i komarow. Bardziej poczulam niz zobaczylam.
W Puyo spedzilam 5 dni, z dala od cywilizacji, bez pradu i biezacej wody, za to w bardzo milym towarzystwie. W tym czasie zawedrowalam do jakiegos wodospadu, nauczylam sie od Argentynek robic roznych sznurkowych plecionek oraz wraz z rodzina Patricia i innymi couchsurferami wybralam sie na wycieczke do indianskiej wioski przy ostatnim przystanku autobusu (czyli jakies 4 godziny w las). Wykapalismy sie tam w kolejnym wodospadzie (bo wodospadow nigdy za wiele) i pogonilismy motyle po lesie. Takim prawdziwym, stuletnim lesie...
Z Puyo nastepny przystanek: San Pedro de Tena, malenka wioseczka na koncu swiata i znow couch surfing. Tym razem Indianska rodzina, Timothy i jego rodzenstwo i ich dzieci. I znowu tlum innych podroznikow, pewnie z 15 osob wszystkich razem. Poziomem hardcoru zaczynamy zblizac sie do obozow harcerskich - znow bez wody, tym razem jednak nad rzeka, dodatkowa atrakcja: karaluchy, ktore trzeba kazdego wieczoru wytrzepywac z pizamy przed snem. Ciuchy nie schna, zaczynaja nabierac lesnego zapachu stechlizny ;)
U Timo spedzilam chyba z 6 dni. Ciezko mi powiedziec, co tak naprawde robilam, tam czas plynal troche inaczej. Moj gospodarz: troche wariat, przeszedl na piechote dzungle Amazonska w najszerzym jej przekroju, ponadto byl w Polsce i ma w domu mape Warszawy. Pozytywnie.
Pierwszego dnia pojechalam do Puerto Misahualli, dosc turystycznej wioseczki nad Rio Napo, gdzie z 40 dolarow stargowalam cene do 5 za wycieczke lodka w dol rzeki, wspinanie sie na punkt widokowy i kolejne plywanie pod wodospadem. Moj przewodnik wspomnial cos, ze pare dni temu byla tu dziewczyna z Polski... no i, poniewaz nie ma tu nas za duzo, szybko okazalo sie, ze chodzi o Anie z Nieporetu, ktora spotkalam juz 2-krotnie, w Tagandze i Otavalo.
Innego dnia, razem z Timothy i Pablo, pojechalismy do brata Timo, Javiera, ktory na swojej ziemi znalazl (a wlasciwie odkopal) ogromny glaz ze starymi inskrypcjami, prawdopodobnie z czasow Inkow. Nie chwalac sie, bylismy pierwszymi osobami fotografujacymi go. Ciekawe doswiadczenie... Potem, wraz z rodzina Javiera ugotowalismy Maito, tradycyjna potrawe z serc palmowych pieczonych na ogniu w specjalnym, zaroodpornym lisciu. Super! Wracajac (na piechote) spelnilo sie jedno z moich dlugo oczekujacych na spelnienie marzen. W Ameryce lacinskiej czekolada jest droga i nie za dobra. Cale wieki nie jadlam nic czekoladowego i bardzo, bardzo mi tego brakowalo. Tak wiec wpadlismy na chwile na plantacje kakao z mala domowa fabryka czekolady. Gdzie pokazano mi jak produkuje sie ten pokarm bogow i pozwolono mi zjesc ile chcialam. A potem jeszcze najedlismy sie surowego kakao. I w ogole zycie jest piekne.
W koncu, 16.07, z jednodniowym opoznieniem, wyjechalam z Tena i komunikajca laczona, na stopa i autobusem... powrocilam do Baños.
Gdzie dostalam goraczki i nastepne 5 dni spedzilam prawie nie ruszajac sie z domu. Nie wiem, czy cos zjadlam, czy to ta woda z kranu, ktora uparcie pije, czy cos mnie uzarlo, czegos dotknleam, ktos na mnie nakaszlal, czy tez moze, jak ktos zasugerowal, po prostu zmiana klimatu, ale w koncu skonczyla sie moja dobra passa. Raz tylko z Pato i dwiema Francuzkami wybralismy sie na skalki wspinac sie, ale ledwo dalam rade wdrapac sie na gore, i ze dwa razy poszlismy na piwo.
A potem, gdy tylko odzyskalam troche sil, 21.07 spakowalam plecak i ruszylam na wybrzeze....

piątek, 5 lipca 2013

Ekwador.... cz.2

Im dluzej tu jestem, tym bardziej jestem zakochana w tym kraju. Jestem bardzo powolna podrozniczka i jakos nie potrafie zrobic tego tak jak inni - dzien tu, dzien tam i juz spadamy, bo czeka Peru.
W Quito spedzilam pare dni, nie powalilo mnie na kolana, ale i nie moge nic zlego o tym miescie powiedziec. Na wulkan w koncu sie nie wspielam, bo za pozno dojechalam  i juz mnie nie chcieli wpuscic, za to zrobilam pare sciezek przyrodniczych w okolicy. Ostatniego dnia poszlam jeszcze do muzeum sztuki ludowej (bardzo pozalowalam, ze nie wzielam ze soba komorki, zeby robic zdjecia, bo muzeum okazalo sie super ciekawe).
Zostalabym troche dluzej, ale jakos nie bardzo juz mi sie chcialo chodzic po muzeach, a Luis okazal sie troche nudziarzem (chociaz uznal moja teorie na temat jego uzaleznienia od internetu za bardzo interesujaca i powiedzial, ze zauwazam rzeczy, ktorych nie widza inni - ciekawe czemu?).
Nastepny krok: Latacunga. I znowu Couch Surfing, chyba to z kolei jest moim uzaleznieniem, jak do tej pory w Ekwadorze spedzilam tylko jedna noc w hostelu i wcale nie mam ochoty na wiecej, tak zyje sie duzo ciekawiej. Moja gospodyni, Darina, byla bardzo mila, ale przez 3 dni widzialam ja doslownie przez chwile. Zostawila mi tyko klucze do domu, wytlumaczyla co i jak, a potem zniknela. A potem zaczelam poznawac rozne osoby, ktore zaczely pojawiac sie w jej domu i przedstawiac sie raz jako jej znajomi, raz jako rodzina...
Nastepnego dnia pojechalam do miasteczka Zumbahua, skad ruszylam nad jezioro Laguna Quilotoa. Polozone wysoko w gorach, otoczone pieknymi szczytami, troszke przypominalo mi Morskie Oko. Spedzilam kilka godzin schodzac po bardzo stromym zboczu nad wode, a potem, z ogromnym wysilkiem wracajac spowrotem. Piekne, ale nie tak jak Cuicocha.
Nastepny dzien, Pujili, malutka indianska miejscowosc bardzo blisko od Latacunga, gdzie akurat odbywal sie cotygodniowy targ. Zjadlam tam zniadanie i wypilam pare ciekawych rzeczy: najpierw sok z alfalfa (to chyba po naszemu lucerna, tak mowi internet przynajmniej), a potem "napoj za 1 dolara". Jego przygotowanie wygladalo nastepujaco: gruba pani chlusnela do miksera jedno jajko, chochelke piwa, chochelke soku wieloowocowego, jerzynowego, z alfalfa, z marchewki, z nie-wiem-czego, lyche substancji wygladajacej jak czekolada z orzechami i troche czarnej, gestej mazi, o ktorej powiedziala "witamina" (a na etykietce butelki byl umiesniony pan). Po czym zmiksowala to, nalala mi szklanke i dala do wypicia. A potem druga i trzecia szklanke, bo w mikserze jeszcze zostalo. Ciezko wytlumaczyc, jak to smakowalo, ale bylo dobre, a kolor mialo szaro-bury.
Potem jeszcze wdrapalam sie na punkt widokowy (z ktorego nie bylo widoku, bo byly drzewa), pokrecilam sie troche po straganach i wrocilam do Latacunga, gdzie probowalam zwiedzic miasto, ale z powodu deszczu nic prawie nie zobaczylam. Szare, bezbarwne miasto, gdzie obojetne czy w dzien powszedni, czy w weekend 3/4 miejsc jest zamknietych. Zjadlam tez miejsowy przysmak, czyli pieczen ze swinki morskiej. Fuj. Tego nie nalezy robic.
Nastepnego dnia wyjechalam z Latacunga  i wczesnym popoludniem wysiadlam w Baños, chyba najbardziej turystycznym miejscu, jakie widzialam od czasu Tagangi.
Poniewaz Juan, moj cs-host pracowal do wieczora, zostawilam plecak w jakiejs kawiarence internetowej i ruszylam na podboj miasta. Zyje ono chyba wylacznie z turystyki, oprocz hosteli, restauracji i agencji turystycznych sa tu tylko gorace zrodla, gdzie za wstep placi sie 2-3 dolary i mozna sie pomoczyc troche w goracej wodzie z mlodymi Amerykanami i starymi Ekwadorczykami. Zwiedzilam miasto (bardzo ladne, sporo cieplejsze niz poprzednie) i poszlam na pobliska gore, z wiadomych przyczyn zwana Las Antenas, na ktorej byl piekny punkt widokowy na pobliski wulkan Tungurahua (aktywny). Wieczorem wrocilam i pomimo, ze Juan obiecal byc o 9 w domu, spedzilam ponad godzine siedzac pod plotem. Gdy w koncu wkurzona troche (glownie z powodu deszczu), zdecydowalam sie opuscic to miejsce i poszukac jakiegos hostelu na nocleg, doslownie w ostatnim momencie z taksowki wyskoczyl moj nowy gospodarz.
A potem poznalam jeszcze jego wspollokatorow i tak zaczelo sie pare zwariowanych dni w ich zwariowanym domu.
Juan Carlos, Patricio i Ovidio (czyli JuanK, Pato i Ovi), wszyscy sa podroznikami, wszyscy pracuja w agencjach turystycznych i wszyscy maja dredy (no dobra, Juan wlasnie dzisiaj scial i marudzil ze mu w leb zimno). W ich domu praktycznie zawsze sa jacys podroznicy, maja drzwi otwarte dla kazdego i kazdy robi tam, co mu sie podoba. Tylko nie sprzata :P Tego dnia dlugo nie poszlam spac, kazdemu z osobna musialam opowiedziec sowja historie i kazdy z osobna musial mi opowiedziec swoja. Dlugo rozmawialismy, ogladalismy telewizje, po czym kazdy zasnal, tam gdzie znalazl dla siebie kawalek miejsca.
Nastepnego dnia zaszalalam, i za rada chlopakow wyporzyczylam rower i ruszylam na "droge wodospadow". Towarzyszyl mi jeden chlopak z wyporzyczalni, ktory, jako ze nie mial nic innego do roboty, tez wybral sie do wodospadow. Byla ich niezliczona ilosc. Najwiekszy, zwany Pailon del Diablo (czyli diabla morda), byl chyba najwiekszym wodospadem, jaki kiedykolwiek widzialam (przynajmniej jesli chodzi o ilosc wody przez niego przelatujacej) i zrobil na mnie niesamowite wrazenie. Wieczorem poszlam z chlopakami na 4*4, czyli 4 drinki za 4 dolary. Baños to bardzo interesujace miejsce.
Kolejnego dnia, Pato zabral mnie na skalki, zeby sie troche powspinac. Moja pierwsza wspinaczka w gorach, rewelacja. Momentami brakowalo mi troche sily i odwagi, ale Patricio mial jej troche wiecej i troche wciagnal mnie w najciezszych momentach;) Wspinala sie z nami jeszcze Amerykanka Tina, z ktora wieczorem poszlysmy jeszcze wykapac sie w goracych zrodlach, zeby zrelaksowac troche bolace miesnie.
06.05, czwartek, niestety, musialam juz wyjechac. Bo swiat jest wielki i nie powinno sie spedzac za duzo czasu w malych turystycznych miasteczkach. Chociaz, znajac mnie, tak uloze trase zeby jeszcze tam wrocic. Bardzo dobrze sie czulam w Baños, wiec kto wie. Za rada innego couchsurfera, Hiszpana Pelusso, stanelam przy drodze i po 5 minutach zatrzymanym samochodem jechalam juz do Puyo, miasteczka w Oriente, zachodniej czesci kraju. Czyli, prosciej mowiac, Amazonia. Tam, czekal juz na mnie kolejny host, tez Patricio. Co prawda nie odbieral telefonu, ale Pelusso dokladnie wytlumaczyl mi jak do niego dojechac (zabawne, ilu podroznikow sypia u tych samych osob...), wiec pod wieczor juz tam bylam.
Patricio mieszka w malym, drewnianym domku za miastem, razem ze swoja mama i dziadkiem. Za domem mial pare malych, drewnianych domkow, gdzie aktualnie, oprocz mnie nocowalo troche argentynskich i hiszpanskich hipisow. I znow, bardzo pozytywnie. Co prawda bez pradu i bierzacej wody (kapalismy sie w deszczowce, ktorej akurat nie brakowalo), ale bardzo milo. Andres, Fefe, Paula i Clara, to moi aktualni wspollokatorzy. Dziewczyny usmazyly na kolacje empanady i spedzilismy razem bardzo mily wieczor.
Dzis za to, poszlismy razem do miasta, idac bardzo ladna sciezka przyrodnicza. Spedzilismy troche czasu na targu i, jak widac w kafejce internetowej;)
cdn.

P.S. Na koniec jeszcze zapomniana historia z Kolumbii. Opowiem ja, bo zawsze sie smieje, jak to wspominam.
Jechalam bardzo zatloczonym, nocnym autobusem z Cali do granicy, obok mnie siedziala Indianka z dzieckiem, ktore bez przerwy spadalo jej na mnie. Bylo bardzo niewygodnie, a ja bylam juz bardzo zmeczona. Kiedy w koncu udalo mi sie zasnac, obudzil mnie wyjatkowo irytujace odglos piejacego koguta. Powtarzal sie raz po raz, w rownych odstepach czasu, dzwonek komorki. Nikt nie wylaczyl, ale po kilku minutach w koncu zamilkl. Znow przysnelam i znow to samo. Ludzie sie pobudzili, ale nikt nie reaguje. Gdy sytuacja powtorzyla sie 3 raz, mocno juz zirytowana, pytam, czy ktos by nie mogl tego wylaczyc. Popatrzyli na mnie zdziwieni. Ktos baknal cos, ze nie wiedza, kto jest wlascicielem. Wtedy unioslam troche glowe i zrobilo mi sie bardzo glupio, bo na gornej polce ujrzalam koguta. Piejacego w rownych odstepach czasu swoje niesamowicie denerwujace kukuryku.
Tak to jest... W Europie ludzie woza koty, psy i swinki morskie, tu swinki morskie sie je, psy kopie w tylek, a wozi wszelkiego rodzaju drob. Koguty na gornych polkach autobusu, kury w kartonach, kurczaki ze zwiazanymi nozkami, albo w siatkach, pod siedzeniami....

środa, 26 czerwca 2013

Ekwador, poczatki

18.06.2013 przekroczylam podobno niebezpieczna granice Kolumbia-Ekwador, wsiadlam w autobus i zajechalam do miasta Ibarra. W trakcie poszukiwania hostelu zajrzałam do kafejki internetowej, zeby sprawdzic, czy przypadkiem nie odpowiedziala mi jedyna osoba z couchsurfingu, do ktorej wyslalam zapytanie. Nie bardzo na to liczylam, ale postanowilam zerknac. Osoba nie odpowiedziala, ale za to dostalam zaproszenie od kogos innego (zapomnialam, ze zapytanie udostepnilam takze innym osobom mieszkajacym w okolicy, tak, ze moga one zaprosic mnie). Mario, student 4 roku prawa. 0 znajomych, 0 referencji, malo informacji podanych w profilu. Zasada numer jeden mojego kodeksu bezpieczenstwa: nigdy nie akceptowac zaproszen od takich osob.
Tak wiec zrobilam ten jeden wyjatek i zadzwonilam na podany numer. Po kilkunastu minutach spotkalismy sie i tak zaczely sie moje dobre doswiadczenia zwiazane z Ekwadorem. Mario i jego dwaj koledzy, blizniacy - Jose i Jorge zabrali mnie samochodem na punkt widokowy, z ktorego bylo widac jezioro Yahuarcocha (co w jezyku Kichwa znaczy jezioro krwi, poniewaz w tej okolicy Hiszpanie zabili wielu Indian), zjedlismy kolacje razem, a chlopaki postanowily nauczyc mnie mowic po ekwadorsku. Okazuje sie, ze tu hiszpanski jest nieco inny niz w Kolumbii, uzywa sie wielu slow z Kichwa, na lulo mowi sie naranjilla, na truskawke (fresa) - frutilla, zamiast "que frio!" (jak zimno), mowia "achachai!", a do znajomych zwracaja sie "mi hijo", "mi hija" (synu, corko), itp itd. Spedzilismy bardzo mily i pouczajacy wieczor (dowiedzialam sie bardzo duzo o sytuacji spoleczno-politycznej Ekwadoru, kulturze, tradycjach), potem wypilismy dzbanek hervido - goracego soku z lulo z niewielka iloscia alkoholu, po czym Mario zabral mnie do swojego domu, gdzie dostalam wlasny pokoj i strasznie zmeczona (po nieprzespanej poprzedniej nocy) poszlam spac.
Nastepnego dnia poszlismy na targ, gdzie zaczelam poznawac ekwadorskie jedzenie. Jedza tu glownie ziarna, co najmniej 4 typy kukurydzy, soja,  soczewica i wiele rzeczy, ktorych polskich odpowiednikow nie znam. Sniadanie to kupka bialego gotowanego mote (tajemnicze ziarno wielkosci duzej fasoli), z kawalkami kurczaka, swinskiej skory (cuero - paskudztwo, gorsze od kolumbijskiego chcicharron), salatka i smazonymi ziarnami kukurydzy. Czasem z groszkiem i ziemniakami. Obiad z reszta nie jest bardzo rozny, tylko do tego je sie ryz.
Potem rodzina Maria zabrala mnie na wycieczke w gory, do dziadkow. Pokazali mi piekne okolice, pilismy wode z wodospadu, spacerowalismy po bedacej ich wlasnoscia plantacji kawy, jadlam guayavy i banany prosto z drzewa. Dziadkowie zrobili bardzo dobry obiad i po poludniu wrocilismy. Poniewaz nastepnego dnia rano chcialam wybrac sie do wodospadu Peguche, ktory znajduje sie nieco na poludnie, pod wieczor pozegnalam sie ze wszystkimi i wsiadlam w autobus do miejscowosci o tej samej nazwie.
Bez problemu znalazlam polecany mi przez Maria hostel Aya Huma (co w Kichwa znaczy glowa diabla), gdzie udalo mi sie uzyskac znizke i (z braku innych turystow) dostalam wlasny duzy pokoj.
Potem razem z panem z hostelu zjedlismy bardzo dobra kolacje (tutejsze jedzenie smakuje mi chyba bardziej niz kolumbijskie) i poszlam spac, pod koldra i trzema kocami. Andy sa piekne, ale ostatni raz tak wymarzlam chyba w Polsce...
Nastepnego dnia poszlam nad wodospad. Sliczna kaskada, spieniona rzeka, miejsce kultu dla Indian, gdzie za dwa dni, z okazji Inti Raymi (swieto slonca, przesilenie letnie) odbedzie sie duza uroczystosc, z rytualnymi kapielami w wodospadzie. Ludzie po drodze zapraszali mnie na to swieto, stanowczo odradzajac wyprawe do Cotacachi, innego indianskiego miasteczka (podobno bardzo niebezpieczne, ze wzgledu na walczacych miedzy soba Indian, z tego co mowia, kazdego roku ktos ginie na ulicy).
Z nad wodospadu poszlam nad Laguna San Pablo, ladne, otoczone indianskimi wioseczkami jezioro. W ogole poki co w Ekwadorze widze wiecej Indian niz innych ludzi. Wygladaja pieknie, wszyscy w ludowych strojach, z czarnymi wlosami do pasa.
Po poludniu pojechalam juz do Otavalo, najbardziej indianskiego z indianskich miasteczek, gdzie juz czekal na mnie moj kolejny couchsurfingowy host, Afroekwadorczyk, Marco.
U Marco spedzilam chyba z 5 dni. Bardzo pozytywna osoba, jedno z moich najlepszych couchsurfingowych doswiadczen, artysta malarz, pracujacy w restauracji, gdzie spedzilam wiele wieczorow, gdy na ulicach bylo juz za zimno zeby sie wloczyc. Marco poznal mnie ze swoimi licznymi znajomymi i pokazal duza czesc miasta.
W piatek wyruszylam na poszukiwanie swietego drzewa, Lechero, ale zamiast niego znalazlam Parque Condor, schronisko dla pokrzywdzonych przez los ptakow drapieznych. Bardzo ciekawe miejsce, schowane miedzy gorami, wiele kilometrow od cywilizacji, miejsce gdzie lecza i trenuja sokoly, orly, sowy, jastrzebie.. no i kondory. Wielkie ptaszydla, nieco przypominajace przerosniete indyki. Zobaczylam tez, jak pracujacy tam Niemiec trenowal niektore ptaki, wracajace zawsze na jego zawolanie. Piekne doswiadczenie.
W drodze powrotnej, na zupelnym pustkowiu, zatrzymal sie jakis samochod, juz pelen ludzi i kierowca zapytal, czy mnie nie podwiesc. Zgodzilam sie. Wsiadlam, a w srodku.... spotkalam Anie, Polke z nieporetu, ktora poznalam wczesniej w Tagandze. Ze swoimi couchsurfingowymi znajomymi.
Sobota w Otavalo to dzien targowy, a tym razem takze Inti Raymi. Razem z Morgan, amerykanska przyjaciolka Marco wybralysmy sie wiec na babskie zakupy. Takiego targu jeszcze nigdy nie widzialam! Byly tam cale gory przeslicznych rzeczy i nawet ja zrezygnowalam z mojego wiecznego oszczedzania pieniedzy i kupilam sobie kilka fajnych drobiazgow. Za to Morgan po prostu dostala szalu. Z trudem wynioslysmy z targu wszystkie rzeczy, ktore nakupowala, koce, swetry, bizuterie... Coz, czasem trzeba troche zaszalec, ale ona to juz przegiela ;)
Wieczorem, kiedy Marco skonczyl prace (czyli okolo polnocy) poszlismy na piechote do Peguche. Tym razem miasteczko wygladalo zupelnie inaczej niz poprzednio: wypelnione po brzegi ludzmi, rozbrzemiewajace po brzegi muzyka. Ta z glosnikow (ktore ucichly o godzinie 2) i ta prawdziwa, wygrywana przez Indian na gitarach, piszczalkach, wytupywana o ziemie. Najpierw poszlismy nad wodospad. Bylam zaskoczona tym, jak malo ludzi spotkalismy po drodze. Gdzie niegdzie tylko widac bylo ogniska na polanach i ludzi tanczacych wokol.
Wspielismy sie na gore, tam, gdzie rzeka za paremetrow zaczyna spadac w dol. Dokonalismy rytualnego oczyszczenia, czyli wlezlismy do wody po kolana i wypilismy po piwie. Marco pogadal chwile z ksiezycem, a potem z glosami, ktore dobiegly nas z pobliskiej groty, a potem wrocilismy do tanczacych tlumow, gdzie spotkalismy sie z reszta znajomych.
Duzo by tu opowiadac... Najlepsza impreza na ktorej bylam od czasu Palermo. Wystarczy powiedziec, ze bylismy w domu o 9 rano i Marco po godzinie snu bez narzekania poszedl do pracy. Wypilismy mnostwo jezynowego hervido, rumu, tanczylismy w indianskich kregach dookola muzykantow. Wszyscy byli tacy szczesliwi, a ja w myslach porownywalam tych tanczacych, rozesmianych ludzi w kolorowych maskach z tymi samymi, wracajacymi po ciezkim dniu pracy z pola,zmeczonymi, niosacymi narzedzia na ramionach... Slonce, slonce... Cale nasze zycie od niego zalezy. Takie piekne swieto...
Nie pamietam jak wrocilismy, pamietam, ze zjedlismy sniadanie na targu, znowu jakis groszek z kukurydza i kurczakiem, bardzo, bardzo dobre, a potem, juz tuz pod domem, jeszcze po empanadzie z morocho (kolejne ziarno).
Niedziele spedzilam na odsypianiu.
W poniedzialek za to (moj ostatni jak na razie dzien w Otavalo), dla Marco dzien wolny, pojechalismy razem z Morgan i jej znajomym Mauro nad jezioro Cuichocha, piekna lagune w kraterze wciaz aktywnego wulkanu. Dolaczyla do nas para poznanych po drodze Hiszpanow. Obeszlismy jezioro dookola, piekne, z dwiema wyspami po srodku. Potem, wbrew temu, co mi odradzano w Peguche, zajechalismy do pobliskiego Cotacachi, zeby zobaczyc, jak tutaj swietuja Indianie.
Doswiadczenie bylo diametralnie rozne od tego z Peguche. Tam, wszyscy zapraszali nas do tanca, tutaj - tanczyli (a wlasciwie tupali przy akompaniamencie gwizdow) wylacznie Indianie. Wkazdym rogu glownego placu tanczyla inna grupa Indian. Tym razem, zamiast kolorowych masek, mieli na sobie czarne, czworokatne kapelusze, rozne dla roznych spolecznosci; futrzane spodnie, czasem wojskowe panterki. Gwizdali glosno, wymachiwali w powietrzu biczami, krzyczeli. Nie byli radosni i rozesmiani jak w sobote, tym razem nastroj byl raczej bojowy. Co jakis czas nastepowala zmiana - grupa Indian z danej spolecznosci przechodzila w nastepny rog, krzyczac dziko przebiegali przez ogromny plac. Stalismy niesmialo pod scianami domow, czujac sie troche nie na miejscu. Oprocz mnie bylo doslownie kilka bialych osob. Wszystkie wyjscia z placu byly obsadzone policja, uzbrojona, z tarczami.
Poszlismy boczna uliczka, gdzie oba krawezniki byly obsadzone pijacymi chiche  ludzmi. "To miejscowi, spolecznosc z Cotacachi" - objasnil mi ktos - "zbieraja sily i niedlugo tez rusza na plac".
Kupilismy wiaderko chichy, usiedlismy tez. Potem wrocilismy na plac, zobaczyc, co sie bedzie dzialo. A dzialo sie, dzialo...
Po jakims czasie uslyszelismy ryk, to miejsowi w koncu przestali pic i postanowili wlaczyc sie do zabawy. Poleciala pierwsza bomba z gazem pieprzowym w ich strone i nastapil odwrot. Stanelismy na podwyzszeniu pod kosciolem, zeby lepiej widziec co sie dzieje. To nie bylo juz radosne swieto, to byla okazja, by pokazac swoja sile, swoja waznosc. Nagle cos swisnelo w powietrzu i jakby granat upadl kolo mnie. Tlum gapiow rozpierzch sie na wszystkie strony. Mauro pociagnal mnie za reke, pobieglismy w jakas uliczke, zaslonil mi twarz chustka. W koncu, z oczami czerwonymi od gazu pieprzowego schowalismy sie gdzies za jakims domem.
Rozumiem, ze to czesc tradycji, inaczej nie potrafie sobie wytlumaczyc dlaczego policja mialaby to robic. Zupelnie nowe doswiadczenie, bardzo rozne od sobotniego.
Zgubilismy sie z pozostalymi ludzmi, sporo czasu minelo, zanim wrocilismy do Otavalo, tylko po to, zeby spakowac plecak i pozegnac sie z Marco. Poznym juz wieczorem, jak obiecalam mojemu kolejnemu couchsurfingowemu gospodarzowi, Luisowi, ruszylam w podroz do Quito.

I tu zaczely sie przygody...
Po pierwsze, Luis dal mi swoj numer telefonu, ktory nigdy nie zadzialal (potem tlumaczyl sie, ze utopil go w wodospadzie, podczas Inti Raymi), wiec porozumiewalismy sie tylko mailowo (Marco nie mial internetu, co utrudnialo sprawe). Po drugie, powiedzial, ze pierwszego dnia nie moze przebywac w swoim mieszkaniu (bo cos tam cos tam), wiec podal mi adres swojego kolegi, ktory mial nas oboje przenocowac.
Prawdziwa przygoda jest wtedy, kiedy ladujesz w obcym miescie w srodku nocy i nagle okazuje sie, ze nie znasz tu nikogo, zupelnie nie masz gdzie przenocowac, a najblizszy i najtanszy hotel jest o 5 dolarow drogi stad i kosztuje dolarow 20. Nie to, zeby to byl pierwszy raz, kiedy mi sie to zdazylo, ale poprzednim razem bylam w Tallinnie, bylo nieco cieplej i mialam namiot.
Nic to. Z wrodzonym sobie szczesciem, wybrnelam z tej sytuacji. Poniewaz kolega Luisa (ani on sam) nie przebywali pod wskazanym adresem, schornienia udzielil mi w swoim mieszkaniu stroz nocny. Naprawde uwazam, ze 90% ludzi jest wspaniala, a pozostale 10% nie potrafi tego okazac.
Nastepny poranek tez nie byl zly. Pojechalam do centrum, z plecakiem na plecach pozwiedzalam  troche, az dotarlam do informacji turystycznej, gdzie mily pan powiedzial mi, ze zaraz na pewno zostane zabita i obrabowana. Potem sprawdzilam po raz kolejny skrzynke pocztowa i zadzwobnilam (tym razem na numer domowy) do Luisa.
Okazal sie duzo lepszym czlowiekiem niz myslalam o nim poprzedniej nocy.
Byl student prawa, byl malarz, przyszla kolej na informatyka....
Informatyk udzielil mi wielu waznych informacji na temat miasta, zjadl ze mna obiad (menestra, czyli sos fasolowy lub soczewicowy z jakims miechem), po czym wyslal mnie na zwiedzanie, sam zatapaiajac sie ponownie w komputerze.
Quito jest fajne. Ladne, kolonialne, pelne fajnych zabytkow, no i otoczone ze wszech stron gorami. Zwiedzilam palac prezydencki, dwa koscioly (bazylike, na ktorej trzy wieze wspielam sie i ociekajacy zlotem kosciol jezuitow), przespacerowalam sie slicznymi uliczkami i wrocilam do mojego tymczasowego domu. W ramach kolacji Luis zabral mnie na uliczne zarcie.
Normalnie bardzo lubie takie rzeczy, ale tym razem doswiadczenie bylo nieco inne (nie mowie, ze nie ciekawe).
- Doooobre! Co to jest?
- A... smazone swinskie jelita [odruch wymiotny z mojej strony]
- A to juz mniej smaczne... Co to?
- Krowie zoladki
- A to?
- Kaszanka z ryzem na slodko
Sprobowalam tez zupy ze swinskim wszystkim i teraz naprawde czuje sie juz zahartowana.
Nastepnego dnia, rowniez za rada Luisa, pojechalam nieco na polnoc, na rownik (ktory dwie noce temu niepostrzezenie przekroczylam), gdzie znajduje sie muzeum Mitad del Mundo - srodek swiata. Po zrobieniu kilku efektownych fotek na rowniku i zwiedzeniu kilku muzeow (z ktorych tylko jedno, etnograficzne, znajdujace sie wewnatrz monumentu srodka swiata, zaslugiwalo na uwage) przeszlam 200 metrow dalej, gdzie znajdowal sie kolejny (podobno lepiej wyliczony, wg gps) rownik i kolejne muzeum, Inti Ñan. Bylo male, drogie, ale ciekawe. Przewodnik zademonstrowal nam (czyli mi, 3 Szwajcarom i wycieczce Nowozelandczykow) kilka interesujacych doswiadczen majacych udowodnic, ze naprawde jestesmy na rowniku (m.in. przeciwne spiny wody wypuszczanej ze zlewu po obu stronach rownika i stawiane jajka na gwozdziu na rowniku - jako pierwsza z naszej grupy tego dokonalam i nie chwalac sie, dostalam dyplom:P). Niektore wydaja sie sciema, musze troche poduczyc sie fizyki i doczytac na ten temat.
Po powrocie poszlismy z Luisem na miasto (wypilismy drinka w akwarium) i tak mi minal dzien.
Jutro planuje sie wspiac na pobliski wulkan Pasochoa, zobaczymy, jak mi wyjdzie i czy nie umre na chorobe wysokosciowa albo czy mi kolana nie odpadna.

niedziela, 23 czerwca 2013

Kolumbia, czesc (jak na razie) ostatnia

Kiedy juz na moich nogach nie bylo wolnego miejsca na komarze ugryzienia, a spray przeciwkomarowy o wdziecznej nazwie Amazonia zupelnie przestal dzialac, zdecydowalam sie opuscic plaze i przeniesc sie w zimniejsze regiony. Po 22 godzinach spedzonych w roznorodnych autobusach zajechalam do miasteczka Salento, znajdujacego sie w przepieknej gorskiej okolicy znanej z uprawy kawy. Wymeczona na pozakrecanych gorskich drogach, ledwie zywa, weszlam do pierwszego lepszego hostelu i juz tam zostalam na nastepne 3 noce. Nie bylo najtaniej i bez internetu, ale za to z ciekawym towarzystwem i ciepla woda. Czas sie odzwyczaic od upalow... Od tej pory rozpoczal sie sezon na spiwor i dwa koce.
Pierwszego dnia w Salento wybralam sie na plantacje kawy, gdzie mila pani oprowadzila mnie po swojej ziemi, pokazala mi rosliny roznorodne (nie tylko kawowce), a nastepnie pokazala mi, jak recznie produkuja tam kawe: lupia z dwoch skorek, mocza, susza, praza, miela itp. Bylo bardzo milo i ciekawie, na koniec dostalam filizanke dobrej kawy. Szkoda ze w tym kraju zawsze dodaja za duzo wody i cukru...
Nastepenie polazilam troche po bardzo ladnym miasteczku, wspielam sie na punkt widokowy, polazilam po straganach z pamiatkami.. i tak mi minal dzien.
Nastepnego dnia, wraz z grupa znajomych z hostelu (wsrod ktorych, dziwnym zbiegiem okolicznosci znalazl sie Niemiec - student medycyny i Francuzka - lekarka rezydentka) pojechalismy do Valle de Cocora, najpiekniejszej gorskiej doliny jaka w zyciu widzialam. Najpierw wspinalismy sie w gore rzeki, potem na szczyt gorski, nastepnie wracalismy zielona, mglista dolina zarosnieta palmami olejowymi.
14.06, wbrew temu co zwykle robie, wrocilam do miasta, w ktorym juz bylam, czyli do Cali, gdzie bardzo zaprzyjaznilam sie z dwiema rodzinami. Spedzilam tam 4 bardzo mile dni: glownie na robieniu niczego, siedzeniu na ulicy, graniu w Sapo, lazeniu po miescie. Ostatniego dnia Chuly, moj gospodarz, zabral mnie i innego couch surfera, Martina na wycieczke nad rzeke Pance. Byl to baaardzo dlugi i meczacy dzien, przewedrowalismy wiele kilometrow, wykapalismy sie w wodospadzie (co chlopaki tam wyprawialy to przechodzi ludzkie pojecie, ciesze sie mimo wszystko, ze nadal zyja), nastepnie wybralismy sie na poszukiwanie innego wodospadu, ogromnej kaskady polozonej wyzej w gorach, na ktorej szczyt sie wspielismy i pierwszy raz popatrzylam sobie na wodospad dokladnie z gory.
A wieczorem... cos, wieczorem musialam sie juz ze wszystkimi pozegnac, bo juz w Kolumbii spedzilam dobre 2,5 miesiaca, wsiadlam w nocny autobus do granicy... I nastepnego dnia rano ustawilam sie w dlugiej kolejce po stempelek w paszporcie. Bylo bardzo, bardzo milo. Jeden z moich ulubionych krajow.

czwartek, 13 czerwca 2013

Taganga

W Tagandze przesiedzialam ponad miesiac. 38 dni. Dlugo, ale potrzebowalam tego.
Pierwsze 2 tygodnie pracowalam w barze Mirador, potem 2 tygodnie na 1,5 etatu: w barze i w szkole nurkowania Oceano, na recepcji, potem juz tylko w Oceano.
Taganga jest malenka i szczelnie wypelniona turystami. Glownie Argentynczykami i Izraelitami. Zyje sie tu bardzo powoli, wszedzie blisko, wszyscy chodza w klapkach, albo na boso, tancza salse i cumbie, spiewaja wciaz te same hity. Nie trzeba specjalnie planowac dnia wolnego, wystarczy wyjsc na ulice i zaraz sie spotka kogos znajomego. Pod koniec, ku swojemu duzemu zaskoczeniu, zauwazylam, ze mam tu sporo przyjaciol, miejscowych i zamiejscowych, ludzi na ktorych moge liczyc i ktorzy pomoga mi, gdy zalamana po klotni z szefem i rzuceniu pierwszej pracy nie wiedzialam co z soba zrobic.
Poza jednym szefem w obu pracach wszyscy byli bardzo zyczliwi i kochani. Ludzie z calego swiata: Peru, Argentyny, Hiszpanii, Kanady, Europy no i przede wszystkim, Kolumbii. Moja zmienniczke zza biorka, Niemke Lise spotkalam juz wczesniej, na wyspach archipelagu San Blas, miedzy Panama i Kolumbia, gdzie probowala lapac stopa na lodki. Swiat jest maly.
Duzo pracowalam, wiec prawie sie nie opalilam. Mowilam glownie po hiszpansku, sporo sie nauczylam i to nawet slangu ;) Szkoda ze to zupelnie bezuzyteczne w innych krajach...  
Pod koniec pobytu w Tagandze wybralam sie na jednodniowa wycieczke do miejscowosci Minca w gorach Sierra Nevada. W jedna strone towarzyszyl mi znajomy z hostelu, Marcos z Salwadoru. Wycieczka sie udala, pomimo, ze caly dzien lal deszcz, a wracajac udalo mi sie kompletnie zgubic droge. Miejsce jest piekne, wspielam sie przyjemnym szlakiem na sosnowa gore Los Pinos, po drodze zobaczylam kilka wodospadow na przepieknej gorskiej rzece i prawie zabilam sie na stromych stokach gesto zarosnietych kawowymi krzakami.
Ostatniego dnia w koncu udalo mi sie zanurkowac, woda nie byla tak przejrzysta jak w Hondurasie, ale i tak udalo mi sie zobaczyc sporo ciekawych rzeczy (miedzy innymi dwie ogromne mureny i pol metrowa strzykwe, na ktorej widok szczeka mi opadla i napilam sie sporo slonej wody).
W koncu, pozagnalam sie z kim sie dalo, pociagnelam za ogon glupia papuge Guace (ktora na moj widok nauczyla sie krzyczec: Au! Au! Au!), wsiadlam w malenki busik do Santa Marta i po raz ostatni pomachalam z gory pieknej plazy w Tagandze...

Znow mnie wzywa szlaaaaaaak!!!! Nananananananananananananaaaaaaaa!!!!

środa, 12 czerwca 2013

Kilka przemyslen pseudofilozoficznych o podrozowaniu

Po pierwsze, jestem bardzo szczesliwa, ze moge podrozowac.
Kiedys, wloczac sie po Norwegii, spotkalam grupe Polakow, ktorzy byli mocno zaskoczeni naszym stylem podrozowania. ¨Autostopem? Z namiotem? Couchsurfing? Sami sobie gotujecie? Ale wam dobrze!!!¨
Rozesmialam sie wtedy, pomyslalam: kazdemu moze byc tak dobrze, nic prostszego, tylko wziac i wyjechac.  Wystarczy chciec. W najdrozszym z europejskich krajow wydalam wtedy mniej, niz bym wydala w Polsce, a przeciez przejechalam go wzdluz i wszerz.
A jednak nieprawda. Dopiero teraz widze, ze naprawde ¨dobrze mi¨.
Nie mam zobowiazan, pracy, dzieci, domu, samochodu, kredytu do splacenia. Rodzina i przyjaciele mnie wspieraja, jestem mloda i zdrowa. Tak ciezko mi czasem zdac sobie sprawe z tego, jak wiele mam.
Choc, z drugiej strony, kiedy wyjezdzalam, wcale nie czulam sie taka szczesliwa. Chyba tylko jedna osoba szczerze mi przyznala, ze to swietny pomysl, inni byli co najmniej sceptyczni, zaniepokojeni, czy wrecz snuli przypuszczenia, ze zapadne na jakas ciezka chorobe i nigdy nie wroce. Albo wspominali cos o zmarnowanych 6 latach studiow.
Moze to glupio zabrzmi, ale takie slowa sa dla mnie jak przeklenstwa, jakby ktos mi naprawde zle zyczyl i oczekiwal, ze cos mi sie przydarzy...
6 miesiecy minelo, od kiedy wyladowalam w Meksyku. 9 krajow, milion wspanialych ludzi, cudownych miejsc.
Czasem dobrze mi, jestem wolna, ide, gdzie chce, kiedy nie mam pieniedzy - pracuje, kiedy mi zle - jade dalej.
Czasem mi zle, spie w brudnych hostelach, jem byle co, mam problemy z jezykiem, czuje sie samotna. Pali mnie slonce i gryza komary, chodze brudnymi ulicami brzydkich miast i slucham nieciekawych komentarzy na temat wlasnej osoby.
Nie to jednak jest najgorsze. Najgorsze w podrozowaniu jest to, ilu ludzi zostawia sie za soba. Albo przez ilu ludzi sie zostaje zostawionym. Ledwo zdaze sie z kims zaprzyjaznic, juz ktores z nas musi wyjezdzac. Czasem sie zastanawiam, czy to by zmienilo cos, czy gdybym zostala tydzien dluzej, to taka znajomosc mialaby wieksza wartosc, czy po prostu bardziej by bolalo przy wyjezdzie.  Skoro i tak trzeba sie rozstac, to moze zrobic to szybciej, mniej bolesniej? A moze w ogole nie ma sensu?
¨Heartbreak after heartbreak¨- powiedzial Jolly, Amerykanin mieszkajacy w Kolumbii od 2 lat. Powiedzial tez, ze normalnie nie zawiera znajomosci z turystami, bo nie chce sie z nikim zegnac. Przez przypadek ja bylam wyjatkiem.
Po 38 dniach wyjezdzalam z Tagangi i mimo wszelkich staran znow sie rozplakalam. Tylu ludzi tam poznalam...
Charo, Angie, Carlos, Maria i Vanessa z ktorymi pracowalam za barem, Enriqueta z kuchni, Amanda i Roberto - moi szefowie ze szkoly nurkowania, Lisa - moja zmienniczka, Santi, Javi, Oscar, Alvaro i Ramiro - instruktorzy, Lucas, pracujacy w hostelu, Christine, u ktorej pozniej mieszkalam, Hector, z ktorym tanczylam salse na srodku glownej ulicy, zwariowany Mario, Elkin, ktory ustawil mnie do pionu, po tym, jak rzucilam pierwsza prace i bardzo bylam tym zalamana, Abel, sprzedajacy bizuterie wlasnego wyrobu i z ktorym czesto siedzialam na ulicy, Jolly, ktorego poznalam na pare dni przed wyjazdem...
Ludzie z wszystkich stron swiata, z ktorych, w normalnych warunkach, kazdy moglby byc kims naprawde wyjatkowym, a tak sa tylko grupa ludzi, ktorych znalam przez krotki czas i o ktorych bede musiala zapomniec.
Dlugo plakalam, kiedy wyjezdzal David. Wczesniej, wyjezdzajac z Gwatemali tez nie moglam sie powstrzymac od lez. Nawet kiedy opuszczalam Cali, gdzie spedzilam tylko pare dni, zaswiecily mi sie oczy. Zawsze mowimy: do zobaczenia, ale i tak nikt nie wierzy w to, ze sie jeszcze spotkamy. Nie potrafie sie znieczulic. Nie potrafie przestac zawierac nowych znajomosci.
Podrozowanie czasem jest naprawde beznadziejne!

piątek, 10 maja 2013

Po-loca en Loco-mbia, czyli Kolumbia cz. 2

loco - szalony

Kolumbia jest wyjatkowa na wiele sposobow. Nie tak wyjatkowa jak Meksyk, czy Gwatemala, ktore wziely mnie z zaskoczenia, ale jednak. W Kolumbii mozna znalesc doslownie wszystko: wielkie miasta z drapaczami chmur, male kolonialne miasteczka i zagubione z dala od cywilizacji wioseczki, wysokie gory, dzungle amazonska, wielkie rzeki, gorskie strumyki i wodospady, Pacyfik, Atlantyk, zwierzeta wszelkiego typu. W Bogocie panuje pogoda jak w Polsce w listopadzie, nad Morzem Karaibskim temperatura nigdy nie spada ponizej 25 stopni.
Pelen skrajnosci jest rowniez kolumbijski transport publiczny: od wielkich, luksusowych autobusow, w ktorych bez wiekszych problemow mozna spac, przez male busiki rozwijajace predkosc 140 km/h mknace po bocznych drogach, a skonczywszy na najciekawszych, camionetas, ktore sa wlasciwie rodzajem samochodu terenowego, z rozbudowanym tylem, gdzie na  dwoch malutkich laweczkach tloczy sie zwykle pod plastikowa plandeka 12 osob, 4 osoby zwisaja z tylu, za samochodem, spod laweczek wychylaja lebki kur, a na dachu siedzi jeszcze dodatkowych kilka osob. Takie wlasnie camionetas jezdza w regionie andyjskim, pedzac z zawrotna predkoscia po waziutkich, gorskich serpentynach, czesto w ogole bez asfaltu, przecinajacych rzeki na ktorych nikomu sie nie chcialo nigdy zbudowac mostu. Na takich drogach przewaznie nie ma barierek, ani wystarczajaco miejsca by dwa samochody sie minely (drogi sa 2-kierunkowe), jest za to przepiekny widok w przepasc.
Wyjatkowe w Kolumbii jest tez jedzenie, przede wszystkim owoce, te bardziej znane: banan, ananas, mango, papaja, kokos i te mniej: maracuya, lulo, guayava, guanabana, carambola, granadilla (nazwa robocza: pajecze jajka), zapote. Na kazdym rogu mozna spotkac kogos, kto z tych owocow wycisnie swiezy sok, sa tez: sok trzcinowy, napoj z kukurydzy i owocow, herbatka z koki, slawna chicha. Na wybrzezu:  ryz z kokosem, w Medellin - palitos de queso, czyli paleczki z serem, na poludniu pieczen ze swinki morskiej, a wszedzie arepas, nadziewane ziemniaki i typowe danie dnia, czyli zupa z trupa, kopa ryzu, kurczak lub swiniak i salatka (zwykle w postaci 2 plasterkow pomidora). No i sok owocowy.

20.04 opuscilismy San Agostin i po calym dniu tluczenia sie po gorskich sciezkach dojechalismy do malenkiej miejscowosci San Andres de Pisimbala. Miejscowosc znajduje sie na skrzyzowaniu dwoch drog, gdzies posrodku kordyliery centralnej i sa to jedyne ulice znajdujace sie tam. Kilkanascie chat, malenka szkola, przystanek i park miejski (ze wzgledu na znajdujaca sie tam laweczke, kosz na smieci i tablice ogloszen) w jednym, dom kultury (bedacy tez biblioteka i garnizonem wojska). Hostelu, ktory namierzylismy w internecie, od dawna juz nie bylo, inny, konkurencyjny okazal sie byc bardzo drogi, ale udalo nam sie wynajac tanio pokoj w jednym z domow. Nastepnego dnia wybralismy sie do pobliskiego parku archeologicznego Tierradentro, gdzie zwiedzilismy dwa muzea i przez caly dzien lazilismy po porozrzucanych po pobliskich gorach 3000-letnich grobowcach. Troche padalo i bylo dosc mgliscie, ale widoki i tak byly niesamowite, a calosc bardzo interesujaca. Obejrzelismy nie tylko te grobowce udostepnione do zwiedzania, ale takze takie, gdzie jeszcze nie zaczely sie wlasciwe prace archeologiczne i z braku pieniedzy pewnie jeszcze nie predko sie zaczna. Ciezko oprzec sie wrazeniu, ze w okolicy moze byc jeszcze wiele takich miejsc, czekajacych dopiero na odkrycie. Pod koniec posliznelam sie na mokrej trawie i prawie zakonczylam zycie w jednym z grobow, na szczescie David mnie zlapal i nie podzielilam losu spiacych tam Indian.
Od 2 tygodni pada prawie kazdego dnia i od 2 tygodni nie widzielismy bialego turysty. Byc moze ma to cos wspolnego z pora deszczowa...
Kolejny dzien znow caly spedzilismy w trasie i wieczorem zajechalismy do Bogoty, gdzie czekala juz na nas Lili, nasza couchsurfingowa gospodyni z Francji.
Bogota jest zimna, deszczowa, ale piekna. Zasluguje tez na szczegolnauwage, bo tu wlasnie po raz pierwszy doswiadczylam choroby wysokosciowej. Nie polecam.
W ciagu dwoch dni zwiedzilismy miasto (w tym bardzo interesujace muzeum zlota), wybralismy sie tez do pobliskiej kopalni soli, w ktorej wybudowana byla katedra.
25.04 juz bylo juz niestety tylko lotnisko i pozegnanie z Davidem. Po prawie 3 miesiacach wspolnego podrozowania zostalam sama. Chyba juz troche zapomnialam jak to sie robilo i nie wiedzialam, czego sie spodziewac.
Samotnie wloczylam sie po mokrych uliczkach Bogoty, wspielam sie na pobliska gore, gdzie byl punkt widokowy, spedzilam ponad godzine na poszukiwaniu poczty (wspominalam juz ze Kolumbijczycy to wstretne klamczuchy, ktore jak nie znaja drogi to zmyslaja?)
27.04 wsiadlam w nocny autobus do Cartageny, nad morzem Karaibskim, w poszukiwaniu szczescia, slonca i pracy (najwyzszy byl juz czas zeby podreperowac mocno nadszarpniety dlugim podrozowaniem budzet). Powiedziano mi, ze autobus jest bezposredni i podroz trwa 19 godzin, byla tylko 1 przesiadka i 24 godziny, wiec nie tak zle. Zmietoszona po podrozy wytoczylam sie z busa i znalazlam najtanszy zdrogich hosteli. Kolejny dzien spedzilam na poszukiwaniu pracy i zwiedzaniu. Cartagena jest przepieknym, kolonialnym miastem i waznym portem zarazem. Pelno tu turystow, wiec az mi sie wierzyc nie chcialo, kiedy mi powiedziano, ze to nie sezon (chociaz po chwili namyslu uznalam, ze jesli na ulicy jest 10 hoteli i 20 turystow, to cos w tym moze byc). Zwiedzilam fortece Castillo San Felipe z systemem podziemnych korytarzy, obejrzalam zabytkowe mury miasta, przeszlam sie chyba po kazdej uliczce starego miasta. Pracy nie znalazlam, wiec kolejnego dnia znow wsiadlam w autobus (wszystko w Cartagenie jest BARDZO drogie) i wybralam sie do ¨niedalekiego¨ Mompox. Znow wieksza czesc dnia w ¨bezposrednim¨autobusie (ktory okazal sie 2 autobusami, motorem, lodka i taksowka). U jednego z kierowcow wytargowalam naprawde niska cene w zamian za opieke nad jego 3 letnia coreczka podczas drogi.
Mompox lezy na wyspie na rzece Magdalenie, na zupelnym, zielonym pustkowiu. Kiedys pelnilo wazna funkcje, obecnie, kiedy nie ma juz transportu rzecznego na Magdalenie, odeszlo w zapomnienie. Male, ladne miasteczko, biale domki, kilka zabytkowych kosciolow, pomnik Simona Bolivara (ktory tu wlasnie zaczal zbierac swoja wyzwolencza armie) i straszny upal. Ani pol turysty i chyba z 20 hoteli. Po zapytaniu jakiejs pani o droge do jednego z nich padl tu moj ulubiony tekst: ¨trzeba wziac taksowke, to bardzodaleko. 5, albo 6 przecznic¨.
Wlasciwie to mysle, ze Mompox nie byl warty tyle zachodu, ale nie wazne juz. Wydostanie sie stamtad bylo mocno skomplikowane, ale udalo sie. Kolejny cel: Santa Marta (znow wybrzeze). Tu mialam duze szczescie, a wszystko to dzieki Anie Marii z couchsurfingu, u ktorej zatrzymalam sie na 4 dni i ktora bardzo mi pomogla. Odpoczac, zrelaksowac sie, wyprac ciuchy, zwiedzic miasto i pobliskie Rodadero i Tagange, a przede wszystkim wkoncu znalesc prace (bylam juz bardzo zdolowana i gdyby nie ona, nie wiem, co bym wlasciwie zrobila).
Santa Marta nie jest specjalnie ciekawa (chociaz to tu wlasnie stoi najstarszy dom w Ameryce Poludniowej), plaze dookola moga byc. 2 dni spedzilam wedrujac po parku narodowym Tayrona (wielkie kajmany, gigantyczne kraby kokosowe i wszelkiego rodzaju zwierz, roslina i robactwo), ktory zasluguje na uwage, gdyz bilety studenckie sa tu 5 razy tansze od normalnych (jak to dobrze, ze jest karta ISIC).

Wiec... Taganga (bo to tu wlasnie pracuje od tygodnia juz prawie): dwie ulice na krzyz, plaza, kilkanascie hosteli, barow, uliczni wyciskacze sokow owocowych, plaza, rybackie lodeczki, pare szkol nurkowania, mnostwo Hiszpanow i Izraelitow, no i spedzajacych tu weekendy ludzi z Santa Marta (tylko 10 minut autobusem). Ze wszystkich stron rozbrzmiewa muzyka. Nie ma wiekszego sklepu, ani targu. Po 3 dniach znam polowe miejscowej ludnosci i wszyscy mowia mi ¨czesc¨na ulicy/plazy. Pracuje w barze/dyskotece/hostelu, wraz z Angie (Lima), Carlosem (Bogota) i Charo (Buenos Aires). Same stolice... Zona szefa jest Szwedka, wiec mamy tu mocno miedzynarodowe towarzystwo.Mieszkam w hostelu, zwanym Casa Mojito (choc kazdy mowi Casa Mosquito), gdzie na recepcj pracuje Czeszka, w pokoju mam Irlandczyka, Francuza i Niemca... Prawie jak w domu.
Jak okreslil ow Niemiec: mozna zwiedzic Kolumbie w 2 tygodnie, ale zeby naprawde powiedziec, ze sie doswiadczylo Kolumbii, trzeba troche posiedziec w jakiejs dziurze jak Taganga i powoli nasiaknac tym klimatem.
So true.

piątek, 19 kwietnia 2013

Kolumbia, cz. 1

"Cannabis??" - pytaja uprzejmi panowie przejezdzajacy na motorze. Nie, nie, dziekujemy. Poza narkotykami Kolumbia jest znana z pieknych gor, dobrego jedzenia i przesympatycznych ludzi.
Pierwszy przystanek: Medellin. Drugie co do wielkosci miasto, slynne z karteli narkotykowych. Wg niektorych piekne, na mnie nie zrobilo wiekszego wrazenia. Po pierwszej nocy spedzonej w drogim hostelu przenieslismy sie do taniego hoteliku z karaluchami, w samym centrum miasta. Wlasciwie poza karaluchami i brakiem internetu nie bylo sie do czego przyczepic. Jak sie pozniej przekonalismy, w tym kraju latwiej o tani hotel niz hostel, a brak internetu to norma.
W miescie, zbudowanym glownie z czerwonej cegly, odkrylismy kilka ciekawych budynkow, aleje grubasow (ulice z figurami spasionych ludzi i zwierzat), biblioteke (z inspirujacymi albumami o kolumbijskiej przyrodzie i darmowym wifi), niesamowicie tanie truskawki i winogrona, palitos de queso (paleczki z ciasta z serem w srodku), arepas z czymkolwiek (serem, jajkiem  itp) i inne przepyszne rzeczy. Lacznie spedzilismy tam 3 noce. Trzeba bylo troche odsapnac...
I w droge! Mielismy do wyboru: turystyczna polnoc, albo mniej oblegane poludnie. 25.04 musimy byc w Bogocie, bo David ma samolot do domu, wiec wszystkiego nie damy rady zrobic... Kolumbia to duuuzy kraj. Padlo na poludnie.
Nocnym autobusem dojechalismy do Cali. Kolumbijskie autobusy sa zdecydowanie zbyt nowoczesne. Po kilku godzinach w niesamowicie klimatyzowanym autobusie smarkalam, kichalam i umieralam na bol glowy i gardla przez rowne 2 tygodnie. A mowili: nie jedz w tropiki, bo jakas straszne chorobe zlapiesz...
W Cali mielismy couchsurfing. O 8 rano dojechalismy do odleglej dzielnicy, gdzie mieszkal nasz gospodarz, Chuly, wraz z rodzina. Przy pomocy sasiadow (tu nikogo nie trzeba prosic o pomoc, sami sie wyrywaja zeby wskazac droge zagubionym bialasom) odnalezlisy wlasciwy dom i obudzilismy wypoczywajacego po wczorajczej imprezie Chuly'ego. Obudzil sie na chwile, porozmawialismy chwilke, wskazal nam, gdzie sie mozemy przekimac i tak nam uplynal czas do popoludnia. Obudzil nas glod, wiec Chuly zaproponowal, ze nas zaprowadzi gdzies, gdzie mozemy dobrze zjesc. Bylo to dokladnie dwie ulice dalej, w domku nalezacym do przyjaciela Chuly'ego. I tak poznalismy Marina i jego rodzine.
Poki co, bylo to najlepsze nasze doswiadczenie w Kolumbii. Tak cieplych, otwartychi ciekawych swiata ludzi chyba nie ma nigdzie indziej na swiecie (no dobra, przychodzi mi do glowy jeszcze pare innych osob, ale powiedzmy ze sa na rowni). Marin, Janeth i ich dwie coreczki: Valentina i Valeria stanowia przemila rodzine, od ktorych naprawde nie chce sie wychodzic. Marin, emerytowany policjant, jako hobby zajmuje sie gotowaniem dla wszystkich dookola (tu musze zaznaczyc, ze w najblizszym sasiedztwie ma szkole) i naprawde swietnie mu to wychodzi. Janeth, poniewaz gotowac nie musi, wydaje sie bardzo szczesliwa kobieta i ma duzo czasu dla siebie. Dziewczynki spedzaja pol dnia w zwyklej szkole, a drugie pol w muzycznej, wiec za duzo ich nie widzimy. Obiad trwa ze dwie godziny, bo musimy opowiedziec wszystko o sobie i posluchac jak najwiecej o nich. Potem Chuly zabiera nas na przeciwko, do szkoly, gdzie jest akurat przedstawienie. Okazuje sie to nie najlepszym pomyslem, bo wszystkie dzieci na nasz widok sie rozpraszaja i znow musimy odpowiadac na miliard pytan. Wycofujemy sie bokiem, bo panie nauczycielki krzywo na nas patrza.
Wracamy do naszego tymczasowego domu i poznajemy z kolei rodzine Chuly'ego. Mama, tata, babcia, dziadek, ciocia, siostra, maz siostry, brat. 9 osob pod jednym dachem (+2 koty i pies), nikt nie mowi po angielsku. Jakos nie stanowi to najmniejszego problemu i nastepne kilka godzin spedzamy na rozmowie. Wieczorem wraz z "tata" idziemy na spacer po okolicy i piwo.
Nastepny dzien zaczynamy od sniadania u Marina, a potem, wraz z Chuly'm i Janeth ruszamy zwiedzac centrum. Miasto, trzecie co do wielkosci posiada troche ciekawych zabytkow, zwiedzamy muzeum zlota, jemy Cholados (cos na ksztalt lodow, podobne do wloskiej granity), pijemy Champu (napoj z kukurydzy, ananasow i owocow Lulo) i milo spedzamy czas. Potem Chuly nas opuszcza (jedzie do pobliskiego miasta), a my wracamy do "naszej" dzielnicy. Janeth zaprasza nas do gry z Sapo (??? nie jestem pewna czy nie przekrecam nazwy), ktora polega na rzucaniu metalowymi krazkami w szufladki takiej wielkiej szafy, wypijamy tez pare piw i probujemy Aguardiente, lokalnego slabego rumu. Mily piatkowy wieczor na ulicy, na przedmiesciach Cali. Ludzie pija, rozmawiaja, dzieci szaleja na rowerach, graja w pilke, z glosnikow slychac salse (Cali to podobno swiatowa stolica salsy), panuje przemila atmosfera. Marin odbiera dzieci ze szkoly muzycznej, a potem krzyczy na nas, ze obiad gotowy. Nie sposob odmowic... Nakarmieni, usmiechnieci wracamy do domu Chuly'ego (obiecujac,ze jutro rano przed wyjazdem wpadniemy na kawe). A tam... w drzwiach przechwytuje nas "tata" i "ciocia", sadzaja nas na przeciwko siebie, nalewaja kolejne piwo i bioranas w krzyzowy ogien pytan. Nie bylo nas caly dzien, a oni przeciez koniecznie chca porozmawiac z gringos! W ciagu najblizszej godziny opowiadamy im pol naszego zycia, nieskutecznie probujac odbic pileczke w ich strone. Tak sobie pomyslalam... Nawet gdyby Chuly byl juz zmeczony tym calym couch surfingiem, mysle ze rodzina nie pozwolilaby mu przestac. Za duza atrakcje stanowia dla nich podroznicy tacy jak my ;)
Sobota rano, najpierw sniadanie z rodzina Chuly'ego, potem drugie u Marina. Wymienilismy sie wszystkimi mozliwymi kontaktami, obiecujemy w razie mozliwosci, postarac sie wrocic. Bardzo nam dobrze bylo u obu rodzin, smutno wyjezdzac, ale trzeba.
Kolo poludnia juz wsiadamy w autobus do pobliskiego Popayan, przepieknego, zabytkowego miasteczka. Znow tani hotel, znow milo, pomimo ze bez cieplej wody i internetu. Popoludnie mija nam na dokladnym zwiedzeniu miasteczka (jest naprawde przeurocze, biale kolonialne domki, piekne kosciolki, kwiaty, ciasne uliczki....). Obserwujemy ulicznych malarzy, sluchamy muzyki, zjadamy Obleas (andruty ze slodkim serem i polewami owocowymi), a potem siedzimy na glownym rynku obserwujac jak cale rodziny bawia sie razem w spokojny, sobotni wieczor.
Nastepnego dnia wybieramy sie zobaczyc Park Narodowy Purace. Zbyt duzo szczescia nie mamy. Najpierw autobus zostawia nas nie przy tym wejsciu co trzeba (wejscie na wulkan, na ktory niestety nie mamy czasu), potem probujemy pojsc na piechote do drugiego wejscia (kilkanascie kilometrow), po drodze lapie nas deszcz, lapiemy stopa, na bezludnej, bocznej drozce zatrzymuje sie przepelniony samochod z mlodym byczkiem na przyczepie i po kilku minutach jazdy jestesmy calutcy mokrzy i okryci trocinami.... Potem lapiemy jeszcze jednego stopa, ktory okazuje sie byc taksowka. W koncu docieramy do wlasciwego wejscia. Placimy nieprzywoicie duze pieniadze i w ulewnym deszczu ruszamy zwiedzac gorace zrodla. Zrodla smierdza siarka ale sa przepiekne. Zolta, zielona i biala woda, farbujaca okoliczne mchy... Istne cudo. Czegos tak pieknego dawno nie widzialam.
Nie mamy sily isc dalej. Jest przerazliwie zimno, leje, a ja kicham i smarkam. Lapiemy autobus i ruszamy w droge powrotna.
Kolejny dzien spedzamy w autobusie  i z nosami przyklejonymi do szyby, ogladamy Andy. Widoki niesamowite. Poznym wieczorem zajezdzamy do Ipiales, malutkiego miasteczka blisko granicy z Ekwadorem i rownika. Znow tani hotelik. 
16.04, zwiedzamy Sanctuario de Las Lajas, ktorego zdjecie zobaczone w internecie zadecydowalo o tym, ze w ogole pojechalismy na poludnie. Kosciol zbudowany do polowy w skale, wiszacy nad wawozem, z niesamowita jak na Ameryke Poludniowa architektura. Cudenko.
17.04, znow na polnoc. Zajelo nam to prawie caly dzien, ale dojechalismy do Mocoa, malej miesciny lezacej poza glownym szlakiem. Wlasnie bocznymi drogami bedziemy sie teraz probowac dostac do Bogoty. Ma to swoje plusy i ogromna ilosc minusow. Drogi sa bardzo waskie, bardzo strome, bardzo pokrecone... Na szczescie konduktorzy w autobusie sa wyposazeni w plastikowe woreczki, ktorych chetnie uzyczaja podroznym. Uff... jakos przezylam.
Mocoa nie najlepiej mi zapadla w pamiec. Koszmarna ulewa, zimno (wlasciwie to marzniemy juz od dluzszego czasu, znajdujemy sie baaaardo wysoko nad poziomem morza), jeden hotelik gorszy od drugiego... Nie wazne, to tylko jedna noc.
18.04, San Agostin, miasteczko turystyczne i slynne z Parku Archeologicznego, ktory zwiedzamy nastepnego dnia. Tym razem hostel, z bardzo milym i pomocnym wlascicielem. Kolumbijskie jedzenie juz mi zaczyna wychodzic bokiem. Na kazdy posilek je sie tu ryz z fasolka i kurczaka, smazone platany i cos na ksztalt surowki, czyli zwykle 3 plastry pomidora.
19.04. dluuugi dzien. Najpierw Park Archeologiczny z indianskimi figurami i grobami (bardzo, bardzo mi sie podobalo, pomimo przeogromnej wycieczki szkolnej depczacej nam po pietach), potem wedrowka po okolicznych wzgorzach, gdzie tych figur bylo jeszcze wiecej. Caly dzien wedrowania. A na koniec.... typowy kolumbijski obiad. Fuj.

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Spadaj, przygodo!

5.04. Nie istnieje tani i bezpieczny sposob na przedostanie sie z Panamy do Kolumbii.
Zaczelismy o 5 rano, w hostelu Luna's Castle w Panama City. A wlasciwie to o 3:45, kiedy to pierwszy budzik w dormitorium zadzwonil. Po improwizowanym sniadaniu, w 7 osob, zapakowalismy sie do 2 taksowek, ktore mialy nas zabrac do portu Carti, na polnocy.
Panama to taki smieszny kraj, w ktorym polnoc oznacza Atlantyk, poludnie- Pacyfik, zachod to w strone Ameryki Polnocnej, a wschod - poludniowej.
Podroz trwala prawie 3 godziny, a poniewaz wiodla przez gory, oproznilam moje opakowanie aviomarinu. Dalej bedzie tylko gorzej....
Gory zamieszkiwali Indianie z plemienia Kuna Yala, wiec trzeba bylo im zaplacic haracz za wjazd na ich terytorium, 10 dolarow. W porcie przyszlo nam czekac chyba ze dwie godziny, bo jeszcze jedna osoba miala dojechac. No i w zwiazku z tym dowiedzielismy sie, ze Kolumbia bedzie dopiero jutro, bo urzad migracyjny na granicy zamykaja o 4 po poludniu, a droga do miasteczka granicznego, Puerto Obaldia daleka...
W koncu udalo sie. 13 osob zapakowalo sie na lodke. Nas dwoje, 4 Hiszpanow (David, Sergio, Pablo i Lorea), Angielka Emily, Amerykanin Sam. 2 'kapitanow' i 3 miejscowe osoby. Mysle, ze nigdyw zyciu nie siedzialam na mniejszej lodce (kajakow nie wliczam). Zmiescilismy sie tam ledwie, ledwie, kazdy z niepokojem patrzyl na nasze plecaki zapakowane w foliowe worki i upchniete byle jak na dziobie. Emily wyciagnela pudelko proszkow na rzyganie. Nikt nie odmowil. No i zaczelo sie.
Prawie 8 godzin. Wzburzone morze, malutka lodeczka, niesamowity halas silnika i huk fal rozdzieranych dziobem lodzi. Nikt nic nie mowil. Wszyscy zapadlismy w jakis dziwny letarg, momentami sen, siedzielismy bez ruchu kurczowo trzymajac sie drewnianych laweczek, bo lodka skakala co chwile na pol metra w gore i kazdy bal sie o swoje zycie. Moklismy z kazdej strony. Ja z przodu, dostajac kazda nowa fala w twarz, ci z tylu, bo podmywalo im tylki, takie mielismy zanurzenie. Gdzies w polowie trasy zatrzymalismy sie na jednej  z wysp achipelagu San Blas (terytorium Indian Kuna). Nic kupic nie mozna bylo, ale na szczescie mielismy troche chleba, sera i salaty. Oblegly mnie male dziewczynki: a jak sie nazywasz? a ile masz lat? a masz dzieci? masz narzeczonego? nie zdazylam odpowiedziec na wszystkie pytania, bo trzeba bylo jechac dalej. Znow szalona podroz. Slonce, slona woda, zwariowane podskoki. Z jednej strony archipelag tropikalnych wysp, wygladajacych jak z dzieciecych rysunkow, z drugiej, niegoscinna dzungla Darien. Takich oparzen slonecznych chyba nigdy nie mialam, na twarzy zrobily mi sie bable. Pomimo kremu.
W koncu ufff, udalo sie. Do Puerto Obaldia otarlismy wieczorem, bo 3 razy zepsul nam sie silnik. Nikt nie wypadl za burte (choc bylo blisko), bagaze mamy wszystkie, o dziwo nikt sie nie zrzygal. Przemoczeni do suchej nitki i przerazliwie zmeczeni wpakowalismy sie do pierwszego napotkanego ´hostelu´. 8 osob w 5 osobowym pokoju. W pobliskiej restauracyjce zjedlismy jedyne co podawali, rybe z ryzem i fasolka, wypilismy po Balboa - lokalnym piwie i zapadlismy w gleboki, acz krotki sen.
6.04
8 rano, kazdy z paszportem w reku stoi pod urzedem migracyjnym. A tu niespodzianka. Potrzebne 2 kserokopie paszportu, a jedyny punkt ksero otwieraja dopiero o 9. To znaczy, ze w Capurgana, miejscowosci po drugiej stronie granicy zostaniemy caly dzien, bo jedyna lodka odplywa stamtad o 9 (znow brak drog). Trudno.
9:30 znow ladujemy sie na lodke. Tym razem tylko pol godziny. Docieramy do Capurgana, turystycznej miejscowosci z malutkim portem i jeszcze mniejszym lotniskiem. Po dluzszej wedrowce znajdujemy tani hostel i reszte dnia spedzamy na spacerowaniu po okolicy i polowaniu na jakies w miare tanie jedzenie.
7.04
Znow ciezki dzien. 8:30 wsiadamy na kolejna lodke, do Turbo. Wieksza nieco od poprzedniej, wiec unikamy zamoczenia przez fale, ale jakby bardziej skaczoca, wiec po chwili czuje moje sniadanie (Arepa - rodzaj kukurydzianego paczka z jajem w srodku) przesuwajace sie w strone przelyku. A potem urywa sie chmura i najblizsze 2,5 godziny spedzamy w strugach deszczu.
Turbo jest brzydkie i smierdzi, a w dodatku pelno tu paskudnych naganiaczy, ktorzy koniecznie chca cie upchnac do jakiegos autobusu, twierdzac ze jesli nie wsiadziemy TERAZ, zostaniemy tu do jutra. Autobusy sa super nowoczesne i koszmarnie drogie. O dziwo, udaje nam sie utargowac odrobine lepsza cene niz placa inni gringo i po chwili siedzimy juz w koszmarnie klimatyzowanym autobusie do Medellin, drugiego co do wielkosci miasta Kolumbii. 10 godzin zamarzania i umierania z glodu w luksusowym autobusie. Widoki moze i piekne, ale nie na pusty zoladek. Jakos przezywamy na paczce ciasteczek i frytkach, poznym wieczorem wysiadamy w centrum. Jestesmy tak zmeczeni, ze tylko dzieki pomocy innych turystow udaje nam sie znalesc nocleg. Wsiadamy w taksowke, znow przeplacamy, rezerwujemy jedna nocke... Udalo sie. Goracy prysznic (Medellin lezy w gorach i jest tu zimno) i wygodne lozko. Nic wiecej juz do szczescia nie trzeba.