niedziela, 6 października 2013

Zumbahua

Dawno nie pisalam... Tymczasem zadomowilam sie na dobre w Ekwadorze i zamieszkalam w jego najzimniejszej czesci, na wysokosci prawie 4000 m, w Zumbahua.
Nie dla tego, zebym szczegolnie lubila zimny, suchy i wietrzny klimat, ale dla tego, ze dzieki przypadkowo poznanej w kolejce do ruin Ingapirca pani Basi, znalazlam tam wolontariat. I to wlasnie w moim fachu, na stanowisku "lekarz medycyny bez doswiadczenia i zadnych umiejetnosci".
1 wrzesnia 2013 r. dojechalam wiec rozklekotanym, wypelnionym po sufit Indianami autobusem na "moja" gore. Musialam przejsc cale miasto (metropolia, prawie 12 tys. mieszkancow), zeby trafic do szpitala, gdzie w sumie to przywitali mnie z otwartymi ramionami.
I zaczelo sie...
Jestem tu juz ponad miesiac, wiec postaram sie podsumowac w skrocie moj dotychczasowy tu pobyt.
Po pierwsze, nie jest lekko! Po drugie, trzecie, dziesiate.... jest niesamowicie ciezko!
 Szpital jest malutki (przy najwiekszej mobilizacji ok 35 lozek, a na stale pracuje tylko 2 lekarzy i 2 polozne, ktore tez tak naprawde robia za lekarzy), za to mozna w nim spotkac wszystko. A w szczegolnosci choroby nie wystepujace (lub bardzo rzadko wytstepujace) w Polsce. Prawie 100% mieszkancow Zumbahua (i pacjentow szpitala) to Indianie, ludzie mili i sympatyczni, ale niesmiali, skryci, trudni do zrozumienia i niestety czasem nie mowiacy po hiszpansku. Jezyka Kichwa poki co nie mam ochoty sie uczyc (skupiam sie na nauce hiszp. i medycyny), wiec pomaga mi w tlumaczeniu personel szpitala (ktory tez w wiekszosci jest miejscowy). Indianie sa ciekawi. Naprawde, tak rozwinieta kulture, tradycje miejsowe widzialam ostatni raz w Gwatemali. A z drugiej strony, to najbiedniejsza grupa spoleczna Ekwadoru, zyjaca w bardzo prostych warunkach w malutkich spolecznosciach czesto bardzo oddalonych od miasteczka. Chodzacych wszedzie piechota, zajmujacych sie uprawa ziemniakow, bobu, kukurydzy, hodujacych owce, lamy, alpaki.... Noszacych zawsze i wszedzie swoje stroje ludowe (panie nawet w lozku szpitalnym leza z kapeluszem na glowie). Duzo, duzo moglabym o nich napisac (dobrego i zlego), ale nie bardzo mam na to czas.
W szpitalu zajmuje sie prawie wszystkim: od przychodni i izby przyjec, po kontrole dzieci przed szczepieniem i jezdzenie po oddalonych wioskach do przewlekle chorych pacjentow. Sama, albo z trzema stazystkami, ktore dzielnie mnie tu wsiepraja. Giomara, Cristina i Nathaly sa studentkami ostatniego roku w Quito i ze wstydem przyanm, ze umieja duzo, duzo wiecej niz ja. Przez ten miesiac pomogly mi ogarnac jakos hiszpanski medyczny i miejsocwe schematy postepowania (ktore bardzo odbiegaja od polskich) i tylko dzieki nim chyba nie umarlam tu z nudow. Bo kiedy konczy sie praca, zaczyna sie nuuuda....
Mieszkam w malym domku tuz przy szpitalu, w ktorym oprocz mnie mieszka jeszcze straszliwa i okropna dr Anita, dyrektorka szpitala (ktora krzyczy na wszystkich oprocz mnie, chyba tylko dla tego, ze tylko mi nie placi), jej siostrzenica Carla (16 lat) i jej kolezanka Manuela (11 lat, obie caly wolny czas spedzaja na odrabianiu prac domowych), Alicia z administracji (ktora jest bardzo sympatyczna, ale uwielbia mi sie zwierzac ze swoich najbardziej osobistych historii, ktore bardzo czesto zupelnie mnie nie interesuja) i Florinda, pielegniarka z sasiedniej wioski. ktora bardzo malo czasu spedza z nami.
W miasteczku poza szpitalem, kosciolem i trzema malenkimi restauracyjkami nie ma dokladnie nic. Obeszlam juz prawie wszystki otaczajace gory (na jednej prawie stracilam zycie), pojechalam po raz drugi nad jezioro Quilotoa (ktore przeplynelam tez kajakiem), odwiedzilam miejscowy dom dziecka i skonczyly mi sie pomysly, co tu jeszcze mozna robic. W kazdy wolny dzien staram sie stad wyjezdzac, bo atmosfera panujaca w domu i szpitalu, oraz klimat bardzo mi nie sluza... Najczesciej uszczsliwiam swoja obecnoscia znajomych z Baños, a tydzien temu wybralam sie do Latacunga na Fiesta de Mama Negra, czyli bardzo interesujace lokalne swieto, troche poganskie, troche katolickie, z wielka parada ulicami miasta, tanczacymi grupami poprzebieranych w najdziwniejsze rzeczy Indian i jadacym na koniu facetem przebranym za gruba Murzynke. Nie wiem jak to wszystko opisac. Zrobilam mase zdjec i filmikow.

Podsumowujac jeszcze raz: przepracowalam juz ponad miesiac, przezylam sama 2 nocne dyzury, podpisalam jeden akt zgonu, o malo co nie odebralam w karetce porodu, zszylam 2 brzuchy (wraz z niedawno przybylymi tu z wizyta wloskimi chirurgami), z czego w jednym po tygodniu sie szwy rozeszly (zwalam wine na zle dobrane nici). Nadal zyje.
Wbrew pozorom jest tu troche zyczliwych mi ludzi, do wczesniej wymienionych dodam szefowa pielegniarek, Delie (ktora niestrudzenie odpowiada na moje 1000 pytan dziennie), polozna Dorite (ktora jako jedna z nielicznych tam osob ma poczucie humoru) i kierowce karetki Ramira (ktory z kolei nieustannie przedstawia mi swoje liczne dzieci).
Gdyby nie oni i gdyby nie to, ze naprawde duzo sie tu ucze, chyba juz dawno bym stad uciekla.

Pozdrawiam z lodowej gory,
Teres.