sobota, 15 marca 2014

Peru - podsumowanie i zakonczenie

Staram sie zrozumiec, dlaczego nie spodobalo mi sie Peru. Dlaczego, pomimo, ze tak blisko, Peru jest diametralnie rozne od Ekwadoru. Dlaczego po drugiej stronie brudnej rzeki granicznej zaczyna sie inny swiat.
Peruwianczycy chwala sie, ze ich kraj taki bogaty, w zloto, srebro, mineraly, rope naftowa... A jednak to w Ekwadorze wszystko jest tansze, za godzine podrozy autobusem placi sie 1 dolar (w Peru ceny transportu przewyzszaja polskie), drogi sa nowsze i lepsze niz w niejednym europejskim kraju, a ludzie, zwyczajnie wydaja sie szczesliwsi.
W Ekwadorze czulam sie bezpieczniej niz w Polsce, a w Peru, choc ostatecznie nic zlego mi sie nie przydarzylo, co chwile uprzedzano mnie o potencjalnie oczekujacych mnie niebezpieczenstwach, a poznani turysci opowiadali mrozace krew w zylach historie.
Co jeszcze z roznic? W Peru DEFINITYWNIE nie nalezy chorowac (wizyta u lekarza niebezpieczna i kosztowna, wizyta w aptece bezcelowa), w Ekwadorze zupelnie za darmo wyleczylam sobie zeby (chociaz do jakosci tego leczenia mam powazne zastrzezenia), a w aptece bez problemu mozna dostac wsyzstko, czego sie potrzebuje (w tym leki wycofane w Polsce ze sprzedazy i wszystkie leki, ktore powinny byc na recepte - bez komentarza).
Jeszcze dodam roznice w poziomie wyksztalcenia i kultury osobistej ludzi - nie mowie ze w Ekwadorze jest dobrze, ale w Peru naprawde az mi sie plakac chcialo. Z gorszych rzeczy wymienie grozace smiercia przechodzenie przez ulice w miastach i takie gory smieci, ze ulicy spod nich nie widac (wyrzucanie smieci przez okno samochodu nie jest niczym dziwnym czy niestosowanym).
I dlaczego tak? Wojny, w tym domowe, terroryzm, trzesienia ziemi, bardzo zle zarzadzanie... Duzo niezrozumialych dla mnie przyczyn, trudna historia, sploty wydarzen, zbiegi okolicznosci, wszystko to, co doprowadzilo do tak znacznej biedy w tym kraju... Z tego wynikalaby ogromna potrzeba zdobywania pieniedzy przez Peruwianczykow, w prawie 100% przypadkow specjalne ceny dla turystow w restauracjach, sklepach, na bazarach, w autobusach (w restauracjach czasem maja nawet oddzielne menu dla obcokrajowcow), czeste kradzieze.
Staram sie zrozumiec, zeby nie wynosic z tego kraju zlych wspomnien. Pewnie, gdybym to ja urodzila sie z brudnym domu na wybrzezu, bez wody i z karaluchami, tez nie mialabym specjalnej potrzeby utrzymywania czystosci w okol siebie. Pewnie, gdybym wychowala sie w spoleczenstwie, gdzie stosunkowo latwo zdobyc telewizor, za to ksiazki to juz luksus (na wlasne oczy widzialam ksiegarnie bez ksiazek, a biblioteki - z powodu kradziezy - sa wylacznie czytelniami), tez myslalabym, ze na swiecie sa tylko dwa kontynenty - Ameryka Polnocna i Poludniowa. I wiele, wiele innych rzeczy.
Tak ciezko jest nie mierzyc ludzi wlasna miarka... Zaakceptowac, jakimi sa, nie czuc sie lepsza, tylko dlatego, ze urodzilam sie, gdzie urodzilam, spotkalam, kogo spotkalam.
I pomimo wszystko, musze powiedziec, ze poznalam tam wspanialych ludzi, z ogromnymi sercami, potrafiacych sie dzielic tym "niewiele" ktore posiadaja, pomagajacy, zanim sama zdaze o ta pomoc poprosic (pare razy nawet taksowka zabrala mnie gdzies za darmo, bo "akurat jechala w ta sama strone"), starajacych sie pokazac mi swoj kraj z jak najlepszej strony.
I chociaz kraj, ogromny, po ktorym podrozuje sie tak bardzo powoli, a krajobraz za oknem stanowi zasmiecona pustynie, zasmiecone gory, albo zasmiecona dzungle (ma sie wrazenie, ze istnieja tam tylko 3, niesamowicie nudne krajobrazy), to jednak, co kilkaset kilometrow mozna sie natknac na cos NAPRAWDE pieknego i wartego zobaczenia. Machu Picchu, Saqsayhuaman, Chan Chan, muzeum w Lambayeque, Nasca.... Szkoda ze to wszystko tak oddalone od siebie.

To tyle podsumowania. Ale jeszcze nie skonczylam opisu mojej peruwianskiej wloczegi.

04.02.2014, Pucallpa. Dosc spore miasteczko nad rzeka Ucayali, posrodku dzungli, wypelnione ogluszajacym warkotem moto-taxi. Drewniane domki z drewnianymi podlogami, na ktorych mieszkaja paskudne muszki, ktorych ugryzienia nie czuc, ale slad pozostaje na dlugo i swedzi bardzo. Owoce, ktorych nigdy dotad nie widzialam. Dobrzy, sympatyczni ludzie.
Zwiedzilam miasto dosc pobieznie, wybralam sie nad rzeke, ocenilam mozliwosc plyniecia gdziekolwiek statkiem i ja odrzucilam, odwiedzilam miejsce zwane Parkiem Naturalnym, ktore okazalo sie byc po prostu ogrodem zoologicznym (nawrzeszczalam tam na jakiegos chlopaka, ktory dal malpie do zjedzenia gume do zucia i nawet naskarzylam na niego), zjadlam troche miejscowego jedzenia... Potem spotkala mnie dosc niemila przygoda, gdy chcialam wymienic pieniadze w kantorze, okazalo sie, ze 100 dolarow, ktorymi zaplacono mi w Ekwadorze jest falszywe...
Zalamana strata pieniedzy, stracilam caly dobry humor i usiadlam na lawce nad rzeka i po prostu chcialam byc przez chwile sama... ale nie, takie rzeczy nie w Peru. Peruwianczycy  nie szanuja ludzkiej `prywatnosci  i takie cos, jak np czytanie ksiazki w parku jest po prostu niemozliwe.
Na sasiedniej lawce siada mlody chlopak.
- Goraco, prawda?
- Mhm. (co za glupie pytanie, tu jest zawsze goraco!)
- Meczy sie czlowiek w takim upale...
- Mhm.
Chyba z 20 minut probowal nawiazac rozmowe, az w koncu mu sie udalo. Zmeczona olewaniem kolesia, zaczelam odpowiadac na jego pytania i nawet sama zaczelam pytania zadawac.
Cesar. Chyba z 19 lat. Indianin, ktory hiszpanskiego nauczyl sie dopiero w szkole, a urodzil sie o jakies 10 godzin drogi lodzia stad. Obecnie miszka wraz ze swoja rodzina w pobliskiej wiosce. Ciekawa osoba. Zaprosil mnie do swojego domu. Pojechalismy. Maly, biedny domek, duzo dzieci, bardzo ciepli, choc niesmiali ludzie. Babcia - szamanka. Mama, ktora podarowala mi wlasnorecznie zrobione, siegajace ramion kolczyki i haftowane serwetki. Bardzo, bardzo ciekawy wieczor. Niezapomniane miejsce.
A na drugi dzien pojechalam juz dalej.
Poniewaz transport w Amazonii jest jeszcze gorszy, niz w pozostalych czesciach Peru, dojechanie do kolejnego miasta, ktore chcialam odwiedzic, Tarapoto, zajelo mi caly dzien i cala noc i mialam obowiazkowy kilkugodzinny postoj w miejscowosci Tingo Maria (gdzie, jak okazlo sie, byl jakis park narodowy, czy rezerwat przyrody, z jaskinia pelna ptakow, ktora z braku innego zajecia odwiedzilam).
Tarapoto, kolejne niewielkie miasteczko w dzungli, w ktorym spedzilam 2 dni. Przenocowal mnie Taj, troche mlodszy ode mnie Amerykanin, zajmujacy sie produkcja oleju palmowego i zdrowej zywnosci, mieszkajacy w pobliskiej miejscowosci Lamas. Fajny, wyluzowany chlopak, wraz z kolegami grywal wieczorami w barach muzyke gitarowa (zalapalam sie na jeden ich koncert). Poza tym wybralam sie obejrzec wodospady Ahuashiyacu w dzungli i uznalam, ze jak na razie koniec moich przygod z Amazonia.
Nastepny przystanek: Chachapoyas. Z tego co przeczytalam w internecie, wynikaloby, ze jest to miejsce niezwykle interesujace, z wieloma atrakcjami archeologicznymi dookola. Troche sie zawiodlam. 3 dni na miescu. Brudny, tani hotelik, ale wlasciwie tego mi bylo potrzeba. Uciec gdzies na troche od ludzi, odpoczac, poczytac ksiazke. Chachapoyas (nawet ladne, kolonialne miasteczko) lezy juz w gorach, jest zimno i deszczowo. Pierwszego dnia chcialam pojechac do Pueblo de Los Muertos - miasta umarlych, ale pokonala mnie peruwianska organizacja. Dojechalam do najblizszej od tego miejsca wioski i bylam pewna, ze moge dojsc na piechote, wytlumaczono mi, ze jest to nie mozliwe bez przewodnika, przewodnik kosztuje bardzo, bardzo duzo, sama na pewno sie zgubie, bo droga nie oznakowana, a nawet jesli nie, to nie mam klucza do tego miejsca, a oni mi nie moga dac (???!!!). I oni to opisuja jakos atrakcje turystyczna w przewodnikach?! Zamiast tego udalam sie wiec obejrzec sarkofagi w Karajía, ktore bardzo mnie rozczarowaly (sarkofagi wspolczesnej Inkom kultury Chachapoyas, znajdujace sie wysoko na skale - lepiej wygladaly na plakacie w hotelu niz w naturze - wlasciwie prawie nie bylo ich widac). Dzien drugi, po uzyskaniu informacji w okolicznych informacjhach turystycznych uznalam, ze aby zwiedzic twierdze Kuelap, nie ma innej rady, niz zrobic to ze zorganizowana wycieczka (tutejszy transport jest NAPRAWDE bardzo zly, autobusy jezdza doslownie dwa razy dziennie, a dodatkowo trzeba isc bardzo, bardzo daleko i byloby to praktycznie nie mozliwe do zrobienia w jeden dzien). Jak to w sezonie deszczowym, padalo prawie caly czas, twierdze zwiedzilam wraz z tlumem peruwianczykow i nawet rozsadnym przewodnikiem, ktory opowiedzial nam nieco ciekawych historii o tym, co tu sie wyprawialo w czasach, kiedy przyjechali Hiszpanie. Udalo mi sie zgubic i przylaczyc do innej grupy. Nie nadaje sie na zorganizowane wycieczki.
Dzien 3, najtrudniejszy chyba, muzeum nuiedaleko miasteczka Leymebamba. Miasteczko lezy niedaleko, ale ostatni autobus powrotny jest o 14. Spoznilam sie na niego i powrot byl nieco skomplikowany. Muzeum ok. Mumie powyciagane z pobliskiego jeziora i troche przedmiotow codziennego uzytku. Szkoda ze zwiedzilam je doslownie biegnac, bo ktos mi naopowiadal, ze autobus jest o 14:30 (a muzeum bylo prawie o godzine drogi z miasta, czego naprawde nie potrafie sobie wytlumaczyc).
Z Chachapoyas ponownie na wybrzeze, do Chiclayo, z Chiclayo na mala i brzydka  plaze Lobitos, a stamtad.... znow do granicy z Ekwadorem. A poniewaz jestem troche na bakier z moim paszportem, musialam te granice przekroczyc nielegalnie (co udalo mi sie tylko uciekajac przed panami z urzedu migracyjnego, mowiac im, ze musze do toalety). 16.02. ponownie w Ekwadorze.




wtorek, 4 lutego 2014

Peru - powrot

I znow po tej stronie jeziora.
Po zjedzeniu slawnego obiadu za 3 sole (nie moglam drugi raz odnalesc tego za 2, wiec zadowolilam sie bardziej luksusowa wersja) zrobilam to, czego bardzo, bardzo nie lubie i wsiadlam w nocny autobus do Cusco.
Nie bylo tak zle, autobus przyjechal o 2 w nocy, a poniewaz uprzedzilam wczesniej Manuela, u ktorego mialam nocowac, czekal na mnie obudzony.
Manuel mieszka prawie w samym centrum, razem ze swoimi dwoma zwariowanymi wspollokatorami - Johanem i Albertem, oraz z Signe, dziewczyna Alberta, pochodzaca z Danii i wlasciwie bedaca tu tylko przelotnie.... Interesujace miejsce to mieszkanie. Zawsze pelne ludzi, ktorzy niekoniecznie maja gdzie spac, ale to zupelnie sie nie liczy, liczy sie, zeby bylo wesolo.
W Cusco planowalam spedzic jak najkrotszy mozliwy czas i prawie mi sie udalo. Prawie, bo juz daje mi sie we znaki dlugie podrozowanie i zwyczajnie potrzebowalam odpoczac. 
Pierwszego dnia przeszlam sie po starym miescie, wdrapalam sie do gorujacej nad miastem bialej figury Chrystusa (takiego jak w Rio, tylko mniejszego) i (niewidocznych tak dobrze z dolu) ruin inkaskiej twierdzy Saqsayhuaman, ktorych nie zwiedzilam, bo kazali mi zaplacic za nie 70 soli (bilet zbiorowy na zwiedzanie 4 miejsc, z ktorych pozostale 3 niespecjalnie mnie interesowaly; jesli dodatkowo chcialabym zwiedzic Valle Sagrado - swieta doline, jedyne 130 soli). Nie uznali mojej legitymacji studenckiej, ale jeszcze sie nie poddalam... Zamiast tego zwiedzilam inne ruiny, Swiatynie Ksiezyca, ktore byly gratis, ale niestety okazaly sie byc w bardzo zrujnowanym stanie.
Obejrzalam sobie tez (przez plot) ruiny Qoricancha i kosciola sw Dominika, wbudowanego w inkaskie mury i zwiedzilam muzeum koki (tylko dlatego, ze rowniez bylo gratis).
Nastepnego dnia, 27.01 wstalam o 5 rano, zeby (za rada pana straznika) zwiedzic Saqsayhuaman bez placenia. Nie bylam jedyna. I bylo warto. Potezne bloki kamieni, potezne mury, wspanialy widok na miasto.
Pozostala czesc dnia spedzilam szwedajac sie po miescie.
Rozczarowalo mnie Cusco i to mocno. Wiedzialam, ze jest to najbardziej turystyczne miasto Peru, wiec spodziewalam sie, ze jest ladne i zadbane. Nic z tego. Brudne i smierdzace jak cale Peru, stare miasto, owszem, ladne (chociaz, jak juz to kiedys pisalam, swiadczy to tylko o tym, ze przyjechali kiedys Hiszpanie, zabili kogo sie dalo i postawili swoje ladne domki), za wszystko sie placi (wstep do katedry - 25 soli) - w zwiazku z tym w akcie oburzenia nie weszlam do zadnego kosiola, kazdy probuje sprzedac swoja wycieczke do Machu Picchu i wszyscy mowia do ciebie po angielsku (chociaz w wiekszosci przypadkow potrafia powiedziec tylko: hello my friend!).
3 dzien.Valle Sagrado. Trzeba... Poniewaz ostatnio czulam sie bardzo kiepsko zarowno fizycznie, jak i psychicznie dalam sie namowic ulicznym naciagaczom na wycieczke. Zeby nie martwic sie, gdzie zlapac bilet do poszczegolnych ruin, myslec o tym, czy nie przeplacam za bilety autobusowe, nie zgubic sie... Czas na pewno zaoszczedzilam, pieniadze moze tez, poczulam sie jak prawdziwy turysta i przy okazji nie zmeczylam sie za bardzo.
Tak wiec rano autobus zabral mnie, oraz innych turystow do miasteczka Pisaq i mieszczacych sie na gorze ruin o tej samej nazwie. Nastepnie pokazano nam warsztaty produkujace srebrna bizuterie, zawieziono do Urubamba, gdzie zjedlismy obiad (wszyscy w drogiej restauracji, a ja i poznany, rownie cwany jak ja, Hiszpan, w tanim domku obok), nastepnie ruiny Ollantaytambo (gdzie udalo mi sie zgubic z moja grupa w tlumie zwiedzajacych) i ruiny Chinchero. Mielismy ogromne szczescie z pogoda, caly dzien nie spadla ani kropla deszczu. Podobalo mi sie. Chociaz, jak juz wspominalam, moj entuzjazm gdzies sie zapodzial...
29.01.  bardzo nie chcialam, ale skoro juz jestem w Peru... trzeba obejrzec najbardziej turystyczne miejsce Ameryki Poludniowej, Machu Picchu.
Na podroz tam jest wiele sposobow, wszystkie drogie. Poddalam sie, zaplacilam 80 soli za autobus w obie strony (tzn nie do samego MP, ale do ostatniego miejsca, do ktorego autobus odjezdza). Byla jeszcze opcja jechania 3 roznymi autobusami, ale nie doszlam do tego, czy bym cokolwiek na tym zaoszczedzila. No i opcja jechania pociagiem, ale uznalam, ze nie lubie towarzystwa bogatych amerykanow, wiec niech spadaja :P
Po wieeelu godzinach jazdy, przez Ollantaytambo, Santa Maria, Santa Teresa (gdzie zjadlam obiad z pamietna surowka, ktora stanowil plasterek pomidora i plasterek ogorka - a pan wyraznie zaznaczyl, ze obiad zawiera surowke) busik wyrzucil nas przy elektrowni wodnej na rzece Vilcanota. Stamtad - 2,5 godziny marszu wzdluz torow kolejowych, przez dzungle, do punktu wyjscia na MP - Aguas Calientes. Niespodziwana zmiana nastroju, pomimo padajacego caly czas deszczu, chyba zarazilam sie od wedrujacych obok mnie ludzi pozytywnym humorem.
Jesli ktos z was wybieralby sie do Peru w porze deszczowej, mam taka praktyczna uwage: w foliowe plaszczyki (styl z Krupowek) nalezy zaopatrzyc sie juz w Polsce! Te peruwianskie siegaja przecietnemu turyscie do pasa i wiekszosc i tak konczy ubrana w worki na smieci.
Aguas Calientes, miasteczko, gdzie oprocz hoteli nie  ma dokladnie nic. Nie wazne, tylko jedna noc. Polozylam sie bardzo wczesnie spac, bo nastepnego dnia trzeba bylo wstac o 4.
Dalam rade. Z malym spoznieniem, doloczylam do maszerujacego juz w kierunku mostu na rzece tlumu. Most otwieraja o 5. Z mostu, godzina wspinaczki po schodach do wejscia do ruin. Warto bylo byc tak wczesnie. W pierwszych promieniach slonca, tym razem bez deszczu, zobaczylam ten kolejny cud swiata. Nie spodziewalam sie, ze mi sie tak spodoba, a jednak. Srodek tygodnia, najgorsza pora roku (30.01. mowia, ze luty jest najgorszym miesiacem nazwiedzanie MP, wiec postanowilam zrobic to w styczniu :P), tlumy byly, ale nie jakies dzikie. 4,5 godziny na zwiedzanie - zdecydowanie za malo, ale trudno. Chodzilam szybko, podsluchiwalam grupy z przewodnikiem, robilam duuuzo zdjec.
A potem, prawie biegiem, wrocilam tam, gdzie zostawil nas poprzedniego dnia mikrobus. 
Powrot byl zdecydowanie koszmarny, wiele mowiacy o tym kraju... Po paru godzinach jazdy, na srodku waskiej, kretej, gorskiej drogi (kiedy juz czesc pasazerow zdecydowalo sie siegnac po torebki foliowe), natknelismy sie na drugi busik, ktory postanowil sie tam zepsuc. Nic to, pomagamy. Zajelo to prawie godzine, az obaj kierowcy uznali, ze nie da sie naprawic. Jestesmy mili i pomocni, zapraszmy pasazerow do naszego pojazdu. Siedzimy jedni na drugich i na trzecich, z trudem doczlapalismy do Ollantaytambo. Tam, kierowcy probuja zorganizowac jakis transport dla pasazerow drugiego busa (bo firma powiedziala, ze nie przysle dodatkowego pojazdu). 3 zabralo sie jednym autobusem tej samej firmy, 2 innym.... Co z pozostalymi? Podjechal autobus "publiczny" i mowi, ze zabierze, ale trzeba zaplacic. Ludzie na to, ze nie zaplaca, bo juz placili przeciez. Kierowca, ze niech placa, firma im potem odda.Tu nagle uswiadomilismy sobie, ze nawet nie wiemy, co to za firma, bo kazdy z nas placil w jakiejs innej agencji turystycznej, czesc dostala jakies kwitki, wiekszosc nie... Mowimy, ze niech kierowca zaplaci, albo niech wystawi jakis papier kierowcy "publicznemu", ze firma mu odda, on na to, ze nie, ze nie zna faceta, a on mu nie ufa. Wiec dlaczego my bysmy mieli ufac? Zajelo to pare godzin, zanim w koncu jakos to rozwiazali, w efekcie nadal jechalismy jedni na drugich. Najgorsze, ze wiekszosc z tych ludzi byla przerazliwie glupimi Chilijczykami, ktorzy dzialali mi na nerwy od samego poczatku. Okolo polnocy udalo mi sie jakos dotrzec do domu, gdzie uslyszalam: "no to idziemy na impreze". Nie bede sie wdawac w szczegoly, ale poniewaz pogubilismy sie na tej imprezie i tylko jedno z nas mialo klucz, do lozka polozylam sie po 5. Chyba starzeje sie...
Ostatni dzien w Cusco spedzilam spokojnie, poszlam na free walking tour (znowu degustacja pisco sour).
1.02- wyjazd z Cusco.
Poranny autobus do Abancay, gdzie planowalam przesiasc sie w inny, do Ayacucho, ale z powodu braku takowego (musialabym czekac bardzo dlugo, a autobus mial jechac 9 godzin, a nie jak sadzilam, 4), zmienilam plany i zamiast w wysokie gory pojechalam na wybrzeze, spowrotem do Nasca. Autobus byl tak koszmarny, ze w Nasca zamiast 1 nocy spedzilam 2 (myslalam, ze juz nie mam choroby lokomocyjnej, ale na tej trasie naprawde wszyscy mieli w pogotowiu woreczki). Edgar, moj najlepszy peruwianski gospodarz musial wyjechac do Limy, ale zwyczajnie zostawil mi klucze do domu. Strasznie fajny on jest.
Z Nasca, kolejna szalona podroz i mnostwo kilometrow z zbyt krotkim czasie. Najpierw Lima, a teraz, Pucallpa.
Tak wiec w 4 dni, przejechalam z gor na wybrzeze i do Amazonii. Nie polecam. Boli mnie dokladnie wszystko.
Pucallpa, spore, glosne z powodu wszechobecnych moto-taxi miasto przywitalo mnie rojem komarow i duszna atmosfera. David, kolejny "nieobecny" gospodarz (takze przebywajacy w Limie) dal mi adres swoich rodzicow. Rodzice sa fajni. Ja jestem bardzo, bardzo, bardzo zmeczona.

piątek, 31 stycznia 2014

Boliwia (ja tu tylko na chwilke)

Zawiedziona peruwianska strona jeziora Titicaca postanowilam spedzic urodziny po stronie boliwijskiej, na Wyspie Slonca (czyli swietej wyspie, nma ktorej narodzilo sie Slonce, bog Wirakocza, oraz pierwsi Inkowie).
Transport nie byl najlatwiejszy, ale w koncu, pod wieczor udalo mi sie dotrzec, jakas dodatkowa lodzia poza rozkladem, wypelniona po brzegi Argentynczykami.... No wlasnie. Jak sie wkrotce przekonalam, Boliwia o tej porze roku cierpi na nadmiar Argentynczykow.
Z poznanaymi na lodzi ludzmi znalezlismy w miare tani nocleg, napilismy sie taniego wina i tak wlasnie spedzilam urodziny.
Nastepnego dnia wstalam przed 6 rano, zeby zwiedzic polnocna czesc wyspy... I po 15 minutach wrocilam przemoknieta do suchej nitki (a kurtka podobno byla przeciwdeszczowa i buty tez impregnowane...) przypominajac sobie o porze deszczowej. Przebralam sie, poczekalam cierpiliwe pare godzin i zwiedzilam co chcialam.
Wyspa jest naprawde przepiekna, gorzysta, zielona i z cudownym widokiem na blekitne jezioro (widzialam smialkow, ktorzy moczyli w nim nogi, ale sama zamoczylam 2 palce i uznalam, ze wystarczajaco). Z polnocy na polnoc jest ponad 8 kilometrow, wiec tym razem postanowilam zwiedzic tylko czesc (i wrocic tu pozniej).  Tak wiec na polnocy: swiety stol, swieta skala, swiety kamien.... i labirynt. Labirynt byl najlepszy.
Troche sie spieszylam, bo jeszcze tego samego dnia chcialam zajechac do La Paz, wiec wsiadlam na powrotna lodke do portu Copacabana (wypelnionego po brzegi turystami, zwlaszcza argentynskimi), wywalczylam najtanszy bilet i pozegnalam swieta wyspe.
La Paz... wiele zlych opinii slyszlam o tym miescie (najwiekszym w Boliwii, ale nie stolicy). Ogolnie wiele zlych opinii slyszalam o Boliwii, zwlaszcza o jej mieszkancach i ich sposobie traktowania ludzi. A tu nie.
Boliwia na pierwszy rzut oka wygladala duzo porzadniej niz Peru. Byc moze nie ma tu absurdalnego prawa, ze wlasciciele niewykonczonych domow nie placa podatkow, w zwiazku z tym z dachow budynkow nie stercza zbrojone druty (w teorii bedace zapowiedzia nastepnego pietra, w praktyce miejscem przyczepu sznurkow na pranie), a zabudowa wyglada duzo bardziej estetycznie (co jeszcze nie znaczy, ze ladnie). La Paz, miasto wcisniete miedzy 2 zielono - czerwone gory, zbudowane z czerownej cegly, z rzeka plynaca przez srodek. Nie jakies ogromne, w miare proste do zorientowania, z przyjemnym klimatem. Dzieki dziewczynie poznanej w autobusie udalo mi sie okielznac komunikacje miejska i zajechac na przedmiescia, gdzie mieszkal Ronald, u ktorego mialam spedzic kilka nastepnych dni. Ronald zdecydowanie sprawil, ze moj krotki pobyt w Boliwii byl naprawde udany. Duzy, ladny dom, ciepla woda, 6 psiakow i wspaniala atmosfera domu. Gospodarz, okolo 40 letni inzynier, podroznik, dobry, cieply czlowiek ç, ktory otwiera swoje drzwi dla kazdego, kto tego potrzebuje. Tym razem, oprocz mnie, dla 3 Argentynek, Rosjanki i Estonki.
Spedzilam tam chyba z 5 dni, a czas minal mi tak szybko, ze nawet sie nie zorientowalam. Wspolne zwiedzanie miasta, gotowanie, ogladanie filmow (takze boliwijskich), dlugie rozmowy. Dzieki Ronaldowi dowiedzialam sie duzo o boliwijskich zwyczajach i tradycjach. Wybralam sie do muzeum etnograficznego, zwiedzilam ruiny Tihuanaku, odwiedzilam Ksiezycowa Doline (ktora ma cos wspolnego ze Skalnym Miastem w Czechach, ale nie za duzo), nakupowalam troche niepotrzebnych rzeczy (bo byly tanie), zwiedzilam targ czarownic (na ktorym mozna bylo kupic ziola, ale takze plody lam, ktore trzeba obowiazkowo zakopac w ziemi przed rozpoczeciem jakiejkolwiek budowy).
Poniewaz deszcz mocno dawal sie we znaki, dokladne zwiedzanie Boliwii odlozylam na blizej nieokreslone "pozniej" i jeszcze tylko raz zawitalam na Wyspe Slonca (tym razem na jej czesc poludniowa, zeby obejrzec Swiatynie Slonca, niestety, nie warta zachodu) i ponownie przekroczylam granice. Dodam jeszcze, ze byla to chyba jedyna granica, ktorej przekroczenie nie wiazalo sie z zupelnie rzadnymi problemami, typu nachalni taksowkarze czy 8 kilometrowe marsze, bez problemu dostalam stempelek (niestety, nie na taki czas, na jaki chcialam) i po zjedzeniu drugiego obiadu (pierwszy zjadlam w Boliwii) wsiadlam w nocny autobus do Cusco. Bedziemy zwiedzac kolejne ruiny....

Podsumowujac: Boliwia tak (poza boliwijskim jedzeniem), Peru - nadal nie (poza peruwianskim jedzeniem).

piątek, 17 stycznia 2014

W gory!

Nocnym autobusem, strasznie wymeczona, po 13 godzinach jazdy dotarlam do Tomepampa, malutkiej miesjcowsci w kanionie Cotahuasi (drugim najglebszym w Ameryce). Tym razem zdecydowanie zeszlam z turystycznego szlaku. Pierwsza oznaka: brak sygnalu w telefonie.
Poniewaz dotarlam o 4 rano, troche zajelo mi znalezienie hostelu, ktory znalazl dla mnie Manuel, ale udalo sie. Po paru godzinach snu ruszylam zwiedzac. Pierwszego dnia odwiedzilam gorace (wlasciwie to cieple) zrodla Lucha i wybralam sie na gore, gdzie podobno byly jakies ruiny. Jak juz wspominalam, jest pora deszczowa, wiec mniej wiecej w polowie drogi zlapala mnie ulewa, na szczycie dopadla mnie burza z piorunami i grad, zobaczylam jakies pol zawalone domki (ktore uznalam za ruiny, z reszta tak by wypadalo biorac pod uwage opisy miejscowych), w polowie drogi powrotnej juz swiecilo slonce. Meczacy ten pierwszy dzien...
Drugi rownie meczacy. Cel: wodospad Sipia. Poniewaz jedyny autobus tam jadacy uciekl mi o 6.30 rano (odjezdzal z innej miejscowosci), zdecydowalam sie isc na piechote (3-4 godz., jak mnie ktos poinformowal, caly czas z gorki). Na poczatku zabladzilam. Jakos tak wyszlo, ze skracajac droge weszlam na inna sciezke i po godzinie marszu dotarlam na andyjskie wysypisko smieci. Przerazajacy widok... Kiedy w koncu udalo mi sie znalesc wlasciwa droge mialam sporo szczescia. Na piechote szlam moze 1,5 godziny, reszte drogi pomogly mi pokonac dwa samochody. I tak dotarlam w niesamowitym upale nad wodospad... Jeden z najlepszych wodospadow, jakie w zyciu widzialam. Potezne ilosci wody, potezna wysokosc, rwaca gorska rzeka... I przepiekna tecza nad wodospadem. Warto bylo:) Zwlaszcza ze w drodze powrotnej (caly czas pod gorke) zabral mnie na motorze John, poznany w autobusie anglik, jedyny oprocz mnie turysta w tej okolicy.
Trzeciego dnia, jako ze bylam juz nieco zmeczona dalekimi wedrowkami, poszlam tylko nad pobliskie jeziorko. A po poludniu ruszylam w droge powrotna do Arequipa.
Podsumowujac, kanion bardzo piekny, deszcz - dokladnie tak jak sie spodziewalam, kondorow nie widzialam, ale i tak warto bylo.
Po 3 godzinach przespanych w Arequipa - kolejna podroz. Do Puno. Znow daleka, ale piekna droga.
Puno, miasto polozone na 3800 m n.p.m., nad jeziorem Titicaca, drugim co do wielkosci jeziorem Ameryki Poludniowej, najwyzej polozonym zeglownym jeziorem swiata, swietym jeziorem Inkow.
Miasto samo w sobie brzydkie, ale jezioro..... Oooogrooomneeee.
Dzis z samego rana wybralam sie nad jezioro i zakupilam bilet na statek, aby zwiedzic plywajace wyspy Uros i wyspe Taquile.
Mysle, ze warto zobaczyc plywajace wyspy, ale wlasciwie to mozna tez zobaczyc je na zjdeciu. Bylam mocno rozczarowana ta wycieczka.
Wyspy Uros, zbudowane z wielu warstw trawy totora, ulozonych na wycietym z brzegu bloku darni, zakotwiczone porzadnie w dnie jeziora i zamieszkale przez Indian, ktorzy zyja chyba tylko z turystow. Sprzedaja tandetne pamiatki i pobieraja oplaty za wstep i za przeplyniecie trzcinowa lodzia z wyspy na wyspe. Wysp jest podobno 80, zyje na nich w bardzo biednych warunkach, w trawiastych chatkach ok 500 rodzin. Tradycja siega czasow preinkaskich i ciezko sobie wyobrazic, jak by ci ludzie wspolczesnie przezyli, gdyby nie turysci... Stara Indianka zrobila nam prezentacje pt "jak zbudowac wyspe", nastepnie sprobowala wszystkich sposobow, zeby wyciagnac z nas pieniadze, a potem juz odplynelismy na wyspe Taquile.
Spodziewalam sie, ze bedzie lepiej, ale wlasciwie to nie bylo. Poza Indianami w kolorowych strojach, ktorzy pobierali 1 sola za zrobienie sobie zdjecia nie bylo nic godnego uwagi. Zjadlam tam najdrozszy w Peru obiad (20 soli), po ktorym nadal bylam glodna i poczulam sie mocno rozczarowana ta wyprawa. Jedynym plusem byla para Polakow, ktorych poznalam podczas rejsu. Wspolnie, po polsku, pomarudzilismy sobie na temat tej wyprawy.
A po powrocie, odbilam sobie kiepski obiad i zjadlam porzadna, dwudaniowa kolacje za 2 sole. I kupilam rekawiczki, bo tu pogoda jak u nas w listopadzie ;)
Moj gospodarz, Javier, jest malo komunikatywny i ma w domu bardzo zimna wode, nie ma za to swiatla w lazience... Nie zawsze jest rozowo.

niedziela, 12 stycznia 2014

Na poludnie...

Z Ica (ktore mi sie bardzo nie podobalo) cofnelam sie troszeczke na polnoc i odwiedzilam miasteczko Paracas, ze slynnym rezerwatem i wyspami Islas Ballestas. W miasteczku poza agencjami organizujacymi wycieczki nie bylo dokladnie nic, wiec od razu udalam sie do wyzej wymienionych agencji, aby targowac cene. Zbyt wielkiego sukcesu nie odnioslam, cene obnizono mi o 2 sole (ok 2 zlotych). Nic to. Ruszam na wyspy.
Malym stateczkiem zapelnionym po brzegi Peruwianczykami, ktorzy maja teraz wakacje ruszylismy w kierunku wysp. Po drodze oplynelismy przyladek Kandelabru, tajemniczego geoglifu wykutego przez ludnosc Paracas, o ktorym pan przewodnik nie umial nam powiedziec nic sensownego. Kandelabr ledwo bylo widac, troche na oslep cyknelam fotke pod slonce i poplynelismy dalej. Islas Ballestas to kilka skalistych wysepek, na ktore wchodzic moga tylko pracownicy naukowi i upowaznieni przez rzad peruwianski zbieracze ptasiego guana (ktore to Peru eksportuje do innych krajow). Ptako jest tam zatrzesienie: albatrosy, kormorany, fregaty, kormorany i... pingwiny. Oprocz tego duza ilosc lwow morskich, ktore (poniewaz nie maja tu naturalnych wrogow) rosna ogromne, rozmnazaja sie i maja sie bardzo dobrze. Oplynelismy piekne wyspy, napstrykalismy milion zdjec, zmarzlismy mocno (silny wiatr) i wrocilismy do portu. Stamtad udalam sie do Pisco (znanego z alkoholu winogronowego Pisco i slodkiego wina przypominajacego w smaku wloska Marsale), gdzie zjadlam wspanialy obiad (ceviche z morskiej rybki i ryz z owocami morza - za jedyne 7 soli) i przesiadlam sie na autobus do Nasca.

Nasca, miasteczko polozone na pustyni (jak chyba wszystko w pasie wybrzeza Peru) znane jest z linii Nasca - serii geoglifow, rozciagnietych na 80 km plaskowyzu Nasca. Slynne malpy, kolibry, pajaki i zwykle, proste linie, rozciagajace sie promieniscie, rownolegle, prostopadle na ogromnych przestrzeniach, liczace sobie 1500 lat.
Nasca bede wspominac bardzo, bardzo dobrze, glownie przez mojego gospodarza, Edgarda i pare Hiszpanow - Pasquala i Paule, ktorzy wraz ze mna spedzili ten krotki czas.
Edgar jest jednym z lepszych doswiadczen, ktore mialam na couchsurfingu. Niezbyt juz mlody, doswiadczony podroznik (nawet w Warszawie byl), bardzo interesujacy czlowiek i skarbnica wiedzy na przerozne tematy. Wytlumaczyl nam, jak mozemy obejrzec linie nie placac 60 dolarow za samolot (wymagalo to troche spaceru przez pustynie i wspinania sie na skaly, ale cos tam zobaczylismy) i jak tanio wybrac sie do Chauchilla - muzeum mumii.
Musielismy udac sie taksowka,  ale poniewaz byla nas trojka, nie ywszlo drogo. A na miesjcu... bilet wstepu kosztowal 8 soli (bez znizek), ale po chwili rozmowy jakos tak wyszlo ze zaplacilismy 10 soli lacznie (pokazujac 2 legitymacje z Boliwii, gdzie robili wolontariat Hiszpanie i 1 legitymacje studencka). Tak, zawsze powtarzam, ze warto rozmawiac z ludzmi ;)
Mumie... Porozrzucane po pustyni plytkie groby z na pol zmumifikowanymi cialami, nie zakryte niczym, wystawione na wiatr. Nic sie z nimi nie dzieje, jako ze tu deszcz pada okolo godziny rocznie, a zlodzieje poszukuja tylko cennej ceramiki Nasca i na trupki nikt nie zwraca uwagi. Dookola "bezpanskie" kosci, lezace sobie jak gdyby nigdy nic na piasku. Dziwne uczucie. Tylko wiatr i ten spokoj pustyni...
Wieczorem Edgar zaprosil nas do planetarium w hotelu, w ktorym pracuje i wraz z goscmi hotelowymi posluchalismy prezentacji na temat linii Nasca i wielu teorii dotyczacych celu, w jakim zostaly stworzone. Bardzo, bardzo ciekawe, bez tego moj krotki pobyt w tym miasteczku na pewno nie bylby tak wartosciowy.
A na kolacje zjedlismy hiszpanska tortille...


Nastepny dzien spedzilam caly w podrozy i na noc zajechalam do Arequipa, podobno najladniejszego peruwianskiego miasta (wspominalam juz, ze wszystkie sa bardzo brzydkie?)
Pierwsza noc spedzilam w jakims beznadziejnym hotelu na obrzezach miasta (nie chcialam lazic sama po nocy szukajac czegos lepszego), a nastepna juz na couchsurfingu, z Manuelem, ktory dopiero co wrocil z Cusco.
W Arequipa spedzilam troche wiecej czasu, niz planowalam, ale potrzebne mi to bylo. Ostatnio moje podrozowanie nabralo dzikiego tempa i potrzebowalam odpoczac. Pierwszego dnia zwiedzilam klasztor sw. Katarzyny (miasto w miescie, jak mowia. Potezny kompleks, gdzie w malutkich domkach mieszkaly bogate mniszki, a te biedne spaly w dormitorium. Klauzura, wiec nie mozna bylo zobaczyc ani pol zakonnicy, ale bardzo interesujace miejsce) i wybralam sie na zwiedzanie miasta z przewodnikiem (slynne "Free walking tours"), jedne z najlepszych na jakich bylam. Wieczorem z Manuelem jeszcze raz wyszlismy zwiedzac miasto. Nastepny dzien spedzilam na sama nie wiem czym (probowalam naprawic moj telefon, w ktorym przestal dzialac internet i kupilam spodnie w gory), a dzis wyjezdzam do Cotawasi, podobno drugiego najglebszego kanionu na swiecie, gdzie przy odrobinie szczescia mozna zobaczyc kondory. Wszyscy jada do turystycznego kanionu Colca, a ja postanowilam pojechac w alternatywna trase i dzis czeka mnie 12 godzin w autobusie :)

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Nowy rok....

Kiedy zobaczylam w okolicach Chiclayo wszystko, co chcialam zobaczyc, 26.12 porzegnalam sie z Ernestem i jego mama i wyruszylam w swiat. Bardzo sympatyczni byli, ale niestety rowniez trudni w codziennym wspolzyciu. Odetchnelam z ulga.
Chiclayo jest paskudne.
Nastepny postoj: Huanchaco. Mala nadmorska miejscowosc w sasiedztwie drugiego co do wielkosci miasta Peru: Trujillo. Nie lubie duzych miast, wiec ominelam. W Huanchaco spedzilam tylko jedna noc, ugoscil mnie Tito, nayczyciel surfingu. Bardzo pozytywnie, chociaz krotko. W koncu wzielam prysznic (u Ernesta byla tylko miska do polewania sie woda z kranu), nie trzeba bylo przed snem wytrzepywac karaluchow spod poduchy, a na sasiedniej ulicy byla tania i mila restauracyjka.
Najwieksza jak do tej pory zaleta Peru: jedzenie. Wspaniale ceviche (potrawy z surowej ryby i innych morskich zwierzakow), kurczaki z rozna o wyjatkowym smaku, chicha morada (czyli napoj z fioletowej kukurydzy z przyprawami i ananasem), rozne fajne dania z miesem i ryzem, soki owocowe i slodycze. Wszystko to w przystepnej cenie.
Z Huanchaco odwiedzilam 2 wazne archeologicze obiekty: ruiny miasta Chan Chan (ok 850 r n. e., wybudowane przez ludzi Chimú) i  piramidy Slonca i Ksiezyca (I-IX w n.e., poprzednicy Chimú - Moche). Bardzo spodobaly mi sie oba miejsca, w Chan Chan spedzilam pare godzin, lazac po starozytnych uliczkach z resztkami domow z glinianej cegly. Piramidy zwiedzalam juz z przeowdnikiem, wiec szybciej poszlo. Nie napisze wiecej, bo mam malo czasu, jak ktos zainteresowany, to ma internet, na pewno wrzuce zdjecia na facebooka :)
Stamtad wiec ruszylam nocnym autobusem w gory (porzadnie przypalilam sie na tym wybrzezu, czas juz na zmiany). Nocne autobusy sa zle i nie mam zamiatu powtarzac tego doswiadczenia. Zajechalam o 4 nad ranem do Huaraz, sporego miasta lezacego u stop pasma Cordillera Blanca. Miasto jak miasto, brzydkie jak nieszczescie*, ale za to otoczenie bylo naprawde urzekajace. Osniezone gory przywodzace na mysl nasze Tatry, tylko nieco zwielokrotnione.
Pomimo wczesnej godziny udalo mi sie skontaktowac z moim gospodarzem Jackiem. Za pomoca taksowki dotarlam do jego domu i zapadlam w dluzszy sen.
Jack, kolejna bardzo fajna osoba. Student turystyki gorskiej, zapalony wspinacz, pozytywny czlowiek. Pierwszy dzien spedzilam w raz z nim i jego kolegami, na wsi pod miastem. Nastepnego, juz sama, wybralam sie w gory. Plan byl, aby wdrapac sie do wysoko polozonego jeziorka Chúrup, ale jak to z planami bywa, wzial w leb. Poszlam wlasciwym szlakiem, kiedy zawolal mnie straznik z Parku Narodowego, by pobrac ode mnie oplate i zapisac mnie na karteczce. Po dokonaniu formalnosci obrocilam sie i... poszlam dokladnie w przeciwnym kierunku. Zorientowalam sie po paru godzinach.
Jack mowil, ze droga jest bardzo stroma, ale trwa 3-4 godziny, nie wiecej. Po 4 godzinach chodzenia szybkim krokiem po plaskim,piekna gorska dolinka, pelna krow i koni, nabralam podejrzen. Wrocic musialam oczywiscie ta sama trasa... No nic, nie bylo tak zle. Niestety, wracalam noca i w dodatku nie bylo juz autobusow powrotnych do Huaraz, wiec (z pomoca jednego samochodu, ktorytroche mnie podrzucil) dotarlam w srodku nocy.
30.12 razem z Jackiem i 9 innych osob pojechalismy do odleglego o 1,5 godz jazdy Conococha, zeby tam rozpoczac nowy rok. W walacej sie kamiennej chatce z resztkami dachu i namiotach, wsrod przecudownych skalek idealnych do wspinaczki i gorskich jaskin z jakimis tajemniczymi, oryginalnie wygladajacymi inskrypcjami, spedzilismy najblizsze 3 dni. Super bylo, ale co mysmy tam wymarzli.... ponad 4000 m n.p.m. i wieczna mgla. Chociaz w sylwestra ognisko sobie zrobilismy :)
2.1.2014, Chúrup podejscie 2. Tym razem z sukcesem, chociaz w deszczu i gradzie. Wszystko w sumie ponad 10 godzin szybkiego marszu bez zatrzymywania sie (bo co to za przyjemnosc siedziec, kiedy bombarduje cie grad).
Znow powrot w srodku nocy, przemoczona, chora, glodna, ale zadowolona.
Bo jak to mowia: ale nie o to chodzi, jak co komu wychodzi :P
3.1. - wyjazd. Bardzo wczesnie, bo dluga droga. Meta: Lima.
Lima jest okropna (dawno juz nie marudzilam, co?). 8 milionow mieszkancow i chyba zero koszy na smieci. Brud, smrod, smog, bieda i zalosc.
Tym razem nocowal mnie Jaime i jego rodzina. Jaime byl chyba daleko spokrewniony z Ernestem z Chiclayo, bo w podobny sposob probowal mi organizowac czas (za co tym razem bylam troche wdzieczna, bo w tym miescie sama na 100% bym sie zgubila) i gadal tyyyyle, ze po pol godziny nie sluchania naprawde strasznie bolala mnie glowa. Ale nie da sie zaprzeczyc, ze byl sympatyczny. Tylko na co znac mi kazdy szczegol z jego zycia???
W 2 dni zwiedzilam centrum historyczne Limy (plus za kosciol Franciszkanow, minus za wszystko inne) i 2 turystyczne dzielnice: Barranco i Miraflores. Przeszlam sie mostem westchnien ze wstrzymanym oddechem (co ma mi zapewnic spelnienie mojego zyczenia), popatrzylam z daleka na plaze, postalam w licznych korkach i ucieklam.
6.1. - znow mialo byc blisko, a wyszedl prawie caly dzien w podrozy. Ica. Kolejne duze miasto.
Ica i Chiclayo dostaja ode mnie nominacje na najbrzydzsze miasta swiata. Maja duza szanse na wygrana. Glosno, brudno, brzydko. Zmeczona, brudna, glodna i spragniona dojechalam do odleglej dzielnicy, gdzie mieszkal moj kolejny couchsurfingowy gospodarz (do tej pory wPeru ani razu nie zaplacilam  za nocleg), Luis. Na pierwszy rzut oka w porzadku, ale pogadalismy tylko jakies 10 minut, bo akurat wybieral sie do swojej babci, a i ja jeszcze chcialam tego dnia zaliczyc oaze Huancachina w poblizu miasta.
Oaza... ladna. Zielona. Turystyczna. Gory piasku, bo tu jak w calym prawie Peru, ktore do tej pory poznalam, pustynia i nic wiecej.  Chyba warto. Wrocilam z oazy, zasiadlam w kafejce internetowej i to tyle, co sie do tej pory wydarzylo ;)




* postanowilam wymienic ladne miasta, ktore widzialam w Ameryce:
Antigua Guatemala, Granada i Leon w Nikaragui, Cartagena w Kolumbii, Loja i Cuenca w Ekwadorze. Ew. centrum Quito i Bogoty. Koniec.