poniedziałek, 24 grudnia 2012

Chetumal

Chetumal to male miasteczko na granicy Meksyku i Belize. Jest stolica stanu Quintana Roo, ale wlasciwie za duzo tam nie ma. Kilka urzedow (wiecznie zamknieta poczta), troche sklepow, nabrzeze, pelno choinek, szopek, gwiazdek, sniezynek i swietych Mikolajow. Pierwotnie mialam spedzic tam jedna noc, spedzilam trzy. Bo bylo milo, bo naprawde nie mialam sie gdzie spieszyc.
Pierwsza noc, jak juz pisalam, spedzilam u Melissy, nastepne dwie u Roberta, innego CS hosta. Kiedy z samego rana Hanna i Sergio pojechali juz w swoja strone, ja wybralam sie na wycieczke do pobliskiego Bacalar, gdzie podobno woda ma 7 odcieni niebieskiego. Nie chce mi sie rozpisywac, podsumuje wiec to tak: nie warto. No chyba ze kogos interesuja drogie hotele i platne plaze. I nie wiecej niz 2 niebieskie.
Po dlugim dniu (w Chetumal nie ma autobusow, tylko taksowki, ktore dla turystow maja 'specjalne' ceny, wiec wszedzie lazilam piechota) i malych zawirowaniach z odbieraniem mojego plecaka (Melissa musiala gdzies wyjsc, wiec poszlam na druga strone miasta do Roberta, a potem sie wracalam, co kosztowalo mnie duzo stresu i lazenia) wyladowalam w magicznym domku obwieszonym od gory do dolu swiatecznymi ozdobami. Wydawalo sie, ze nie ma tam ani jednego przedmiotu nie zwiazanego z Bozym Narodzeniem. Roberto mieszkal wraz ze swoja mama, zona Anita i coreczka Alicia. Poza nim nikt nie mowil po angielsku, wiec mialam okazje troche pocwiczyc moj hiszpanski.Wszyscy byli baaaaardzo mili i spedzilismy mily wieczor spacerujac po niewielkim centrum. Kolejny dzien (niedziela) minal mi na poznawaniu rodziny Roberta, wraz z jego mama poszlysmy do kina i do kosciola, a potem, jak kazdy szanujacy sie obywatel Chetumal, na spacer po 'cantrum'. Uwielbiam meksykanskie jedzenie sprzedawane tu. Marquesitas, quesadillas, empanadas. Polecam.

niedziela, 23 grudnia 2012

Z Cancun do Chetumal

14.12 wymeldowuje sie z hostelu i jade porannym autobusem do pobliskiego Tulum, gdzie znow czekaja mnie ruiny miasta. Nie bardzo mam co zrobic z plecakiem, wiec pytam po prostu w pierwszej napotkanej knajpce, czy mi przechowaja. Bez najmniejszego problemu.
Piekne miejsce, piekna pogoda, cudownie blekitne Morze Karaibskie. Zaluje ze nie zalozylam kostiumu, ale i tak wlaze prawie do pasa. Gonie jaszczurki, pstrykam fotki jak jakis zwariowany Japonczyk, ciesze sie zyciem, a potem spadam, bo dzis do wieczora musze dotrzec do Chetumal, na granicy z Belize, gdzie czeka na mnie Melissa, z Couch Surfingu.
Bilet autobusowy wydaje mi sie stanowczo za drogi, wiec postanawiam zrobic to, co zwykle robie w tych sytuacjach w Europie: Staje przy drodze i unosze kciuk do gory. Blad. Odwracam sie i orientuje sie, ze nie jestem tu pierwsza, pare krokow za mna ktos juz stoi. I w ten sposob poznaje Sergia (Hiszpania) i Hanne (Niemcy), oraz jej 2-letniego synka Arona. Ktoz by sie spodziewal, jada na Rainobw, do Palenque. Rozmawiamy tylko krotko, bo zatrzyu}muje sie samochod i zabiera nas wszystkich razem. Jedziemy nie za dlugo, potem przesiadamy sie jeszcze 2 razy. Dosc wolno to wszystko idzie, ale za to mam czas zeby sie lepiej poznac z moimi nowymi towarzyszami. Bardzo, bardzo pozytywni. To chyba przez te meksykanskie drogi, w kazdym razie konczymy poznym wieczorem wszyscy razem w Chetumal u Melissy. Poniewaz jest to jej ostatni dzien nauki przed feriami swiatecznymi, organizuje u siebie mala impreze dla swoich znajomych, na ktora sie akurat zalapujemy. Spedzamy wesoly wieczor jedzac tanie meksykanskie jedzenie (empanadas kosztuja tu 2 peso sztuka, czyli ok 50 groszy) i popijajac je tequila. Zaskakujaco duzo rozumiem po hiszpansku. Duzo gorzej jest z mowieniem. Nie szkodzi, mam czas.

Gringolandia

12.12.12
Po prawie 2 dniach podrozy (autobus i 2 samoloty), z parogodzinnym opoznieniem, laduje na lotnisku w Cancun. Pierwsze wrazenie: naprawde nie ma czym oddychac. Wilgoc jak w szklarni porzadnego ogrodu botanicznego. Goraco, mnostwo turystow.
Drugie wrazenie: wszyscy sa tu  absolutnie 'na relaksie', kolejka po bilety autobusowe praktycznie sie nie przesuwa, sprzedawca bilety sprzedaje komu chce, wydaje reszty ile chce. Autobus odjechal? Nie szkodzi, bedzie nastepny. Moze taxi? Troszke mnie to irytuje.W miedzyczasie poznaje Jessice, lekko zwariowana Amerykanke, ktora wybiera sie do Palenque, na Rainbow, cos jak spotkanie mlodych post-hipisow, tym razem swietujacych zblizajacy sie koniec swiata. Dziewczyna sama nie wie jak sie tam dostac, ostatecznie decyduje sie spedzic noc w Cancun, a poniewaz moj couch-surfingowy gospodarz nie odpowiada, znajdujemy razem hostel.
Mundo Joven nie nalezy moze do najtanszych (place ok 40 zl za noc), ale poza cena moge go calkowicie polecic. Do zostania tam sklonil nas taras z palmami, bliskosc dworca autobusowego, a potem: bardzo mila obsluga, miedzynarodowo-mlodziezowa atmosfera, hamaki i jacuzzi, powitalny drink.... No i najwazniejsze: sniadanie w cenie ;) Czuje sie tam bardzo dobrze i wypoczywam po raczej koszmarnej podrozy.
Nastepnego dnia kontynuuje bycie okropnym turysta. Wsiadam w autobus do Chitzen-Itza, oddalonych o 200 km ruin miasta Majow. Dowiaduje sie czegos waznego o meksykanskich drogach: odleglosc tu naprawde nie ma znaczenia. Droga jest w bardzo kiepskim stanie, co chwila znajduja sie na niej progi zwalniajace, a autobus zatrzymuje sie zeby zabrac lokalnych sprzedawcow wszystkiego. Jedziemy prawie 5 godzin.
Ruiny bardzo mi sie podobaja. Spedzam tam pare godzin podziwiajac wraz z calymi wycieczkami amerykanow 'kupe starych kamieni'. Dookola stragany z naprawde tanimi pamiatkami, ktore wg sprzedawcow za wszelka cene musze miec. Ze wszystkich stron slysze: kup to, kup tamto. 'Tanio, tanio, prawie darmo, jesli mowisz po hiszpansku dostaniesz specjalna cene!'. Alles gratis.
Wymeczona po dlugim dniu przeplacam i wsiadam w autobus I klasy. Tylko 3 godziny jazdy, zbyt mocno podkrecona klimatyzacja i hiszpanski film w telewizorze. Nie jest zle.


Zaczelo sie od tego...

A zaczelo sie wszystko od tego, ze nic sie nie udalo. Skonczylam studia, dostalam dyplom w reke, zamiast stazu wymyslilam sobie rok przerwy, jakis mily wyjazd. Dlugo przegladalam internet w poszukiwaniu czegos ciekawego, w koncu wymyslilam wolontariat w Gwatemali. Zalatwianie zajelo mi troche czasu, stracilam mniej wiecej 2 miesiace na robieniu niczego, w koncu kupilam bilet do Meksyku i juz juz mialam wyjezdzac, kiedy otrzymalam dosc zaskakujaca i zupelnie nie mila wiadomosc, ze jednak mnie tam nie chca (tzn, owczem, moge wpadac, ale za rok, jak staz zrobie).
Zostalam z biletem w jedna strone do Meksyku, sama jedna, z niewielka iloscia pieniedzy, slaba znajomoscia hiszpanskiegoi zupelna nieznajomoscia nikogo na miejscu. No coz... brzmi jak przygoda :)