sobota, 23 lutego 2013

El Salvador czesc 2

Juayua to malutkie, kolonialne miasteczko, ciche i spokojne, bardzo przyjazne. Spedzilismy tam 2 noce. W srode (13.02) wybralismy sie na spacer do pobliskich wodospadow. Zabraly sie z nami razem dwa hostelowe pieski, wytrwale wedrowaly z nami przez pol dnia, nawet w czasie deszczu, ktory nas potem zlapal.
W czwartek pojechalismy chicken busem do kolejnego malego miasteczka, Ataco, a stamtad do Tacuba. Ataco zrobilo na nas chyba jeszcze lepsze wrazenie niz Juayua (pomimo deszczu). Wiekszosc scian domow pomalowanych jest a najbardziej kolorowe z mozliwych malowidla. Po wdrapaniu sie na punkt widokowy ze zdziwieniem zauwazylismy, ze zamiast szumu samochodow z dolu dobiegaja nas tylko radosne krzyki dzieci. No coz.... moze szkoly nie maja? Wypilismy dobra kawe, pstryknelismy pare fotek, w dlugo poszukiwanej ksiegarni zaopatrzylismy sie w hiszpanskojezyczna literature na podroz (Maly Ksiaze dla Davida i Popol Vuh, legendy Majow dla mnie - najciensze ze znalezionych ksiazek, zeby sie nie przedzwigac).
Tacuba juz taka ciekawa nie byla. Ale nie o to chodzilo.... Pojechalismy tam w nieco innym celu, a mianowicie zeby odwiedzic polecany nam przez Daniele i Nelsona Park Narodowy o wiele mowiacej nazwie El Imposible. Zakwaterowalismy sie w jednynym istniejacym w miasteczku hostelu, w ktorym wraz z poznana tam dwojka Amerykanow zdecydowalismy sie wykupic nastepnego dnia wycieczke do Parku polaczona z.... skokami z wodospadow. 7 wodospadow.
O ile dobrze pamietam, po pobycie w PN Semuc Champey w Gwatemali obiecalam sobie ze juz nigdy wiecej tego nie zrobie, wiec nie wiem, co mi strzelilo do glowy i czemu zdecydowalam sie jeszcze za to zaplacic. Pomimo przerazajacych skokow (na ktore z mojej strony pozostali musieli czasen troche czekac) Park Narodowy okazal sie naprawde przepieknym, niesamowitym miejscem, a przewodnik po drodze pokazal nam kupe ciekawych roslin i zwierzat. Wieczorem zajechalismy spowrotem do San Salvadoru, gdzie juz czekali na nas Daniela i Nelson, z ciekawa propozycja na weekend.
W sobote z samego rana zapaowalismy sie do wypozyczonego samochodu, zgarnelismy po drodze pare kolezanek Danieli i pojechalismy w gory, na polnoc, do PN Montecristo, w okolicy granicy z Hondurasem i Gwatemala.
3 dni wczesniej umieralam z goraca na plazy, teraz temperatura spadla do ok 5 stopni, a na dodatek padalo i wialo przerazliwie. Co wiecej, las byl sosnowy i gdyby nie liczyc malo rzucajacych sie w oczy tropikalnych roslinek, moznaby pomylic z Borami Tucholskimi. Pomimo nieprzyjaznej pogody udalo nam sie wybrac na bardzo mily spacer, odwiedzilismy scisly rezerwat, ktory przypominal nieco chyba Puszcze Amazonska (ale nie wiem, nie bylam jeszcze), zrobilismy obiad na grillu i ledwo przezylismy lodowata noc w namiotach. Nastepnego dnia odwiedzilismy jakies regionalne muzeum, oraz wybralismy sie nad przepiekna lagune.
A w poniedzialek rano, ze smutkiem pozegnalismy sie juz z naszymi gospodarzami i ruszylismy powolutku w strone granicy z Hondurasem.
Pierwsza noc planowalismy spedzic w miasteczku o wdziecznej nazwie Alegria, jednak z powodu awarii wody nie udalo nam sie znalesc miejsca na nocleg (jakos nikogo sie nie udalo przekonac, ze mozemy byc bez wody, jesli nam troche spuszcza z ceny), wiec wyladowalismy w sporym, brzydkim Usulutan. We wtorek z samego rana pojechalismy do Puerto el Triunfo, skad mielismy zamiar doplynac ladzia na polecana nam przez Daniele i Nelsona wyspe Pirraya. Niestety, okazalo sie, ze pomylilismy nazwy, i port, o ktorym mowila nam Daniela nazywal sie Puerto Parada, a z Puerto el Triunfo mozna doplynac tylko na inna wyspe (tzn na Pirraye tez mozna, ale za 30$ od osoby). Zaryzykowalismy. Wyspa na ktorej nas wysadzono okazala sie prawie bezludna i zamieszkana glownie przez krowy oraz porosnieta palmami. Przewoznik powiedzial, ze jesli dojdziemy na przeciwlegly brzeg wyspy, mozemy wziac stamtad lodz ktora zawiezie nas na Pirraye. Tylko najpier musimy przejsc jakies 10 km. Z duzymi plecakami, w samo poludnie, z zarem lejacym sie z nieba. Nie wiem czy uszlismy jeden kilometr, kiedy natknelismy sie niespodziewanie na jakichs ludzi. Zagadalismy i... okazalo sie ze wcale nie musimy wlec sie kolejnych 9 km, bo oto na horyzoncie majaczyla malenka lodka, ktora wlasnie zmierzala na nasza wymarzona wyspe. I w ten sposob zlapalismy stopa na lodke wypelniona kokosami.
Zeby sie dostac na lodke musielismy uzyc czegos w rodzaju promu, czyli wozu zaprzegnietego w 2 woly (krowy?), ktory zawiozl nas kilkanascie metrow od brzegu i ktorego przewoznik pomogl nam sie przerzucic na kokosowy statek. W ramach podwozki oczywiscie moglismy sie poczestowac. Bardzo ciekawe doswiadczenie.
Pirraya to wyspa ciekawa z tego wzgledu, ze chlopaki kopiace na niej pilke kilkanascie lat temu (? potrzebne zrodlo) stworzyly druzyne narodowa i doszly do mundialu.
Wysepka jest mala, ale bardzo przyjemna, Bylismy tam jedynymi turystami chyba od bardzo dawna, wiec wszystkie miejscowe dzieciaki biegaly za nami probujac sie zaprzyjaznic. Wynajelismy cabane, czyli cos w rodzaju prymitywnego domku kempingowego i zdecydowalismy sie wykupic obiad i sniadanie u wlascicielki.  Tak dobrej ryby chyba jeszcze w zyciu nie jadlam,a chociaz kawa byla z 10 razy przeslodzona, to sniadanie rowniez zaliczam do udnych.
Nastnego dnia, po dlugiej podrozy roznymi lodziami i autobusami wyladowalismy w Conchagua, na samym poludniu, rowniez na wybrzezu, gdzie planowalismy zostac na noc, a nastepnego dnia wdrapac sie na wulkan o tej samej nazwie, ale z powodu wysokich cen i niemilej baby w jedynym hostelu wdrapalismy sie jeszcze tego samego dnia (mielismy troche ulatwiona robote, bo do polowy wysokosci podwiozl nas jeden facet). Na gorze rozbilismy namiot, zjedlismy namiastke obiadu i poszlismy spac, zeby nastepnego dnia obejrzec wschod slonca nad Pacyficznymi wyspami.
I to by bylo tyle, jesli chodzi o El Salvador. 21.02, po ponad 2 tygodniach spedzonych w tym malenkim, ale slicznym kraju, przekroczylismy granice z Hondurasem.

wtorek, 12 lutego 2013

El Salvador, czesc 1

6.02. Podroz z nad jeziora Atitlan do San Salvadoru zajmuje mi caly dzien, jade 6 autobusami (chicken busami, co jest samo w sobie przygoda). Rano na przystanku spotykam 2 Polakow, ktorzy jada w dokladnie tym samym kierunku, wiec caly dzien spedzam na rozmowach w ojczystym jezyku. W San Salvador mam spotkac sie z Davidem, Amerykanem poznanym w grudniu w Tikal, ktory zalatwil nam nocleg na Couch Surfingu u Wloszki Danieli i jej chlopaka Nelsona. Docieram tam poznym wieczorem. Daniela i Nelson sa naprawde super. Maja troche kompleks swojego kraju, malego i omijanego przez turystow, wiec z ogromnym zapalem przekonuja mnie, zebym zostala tu jak najdluzej i objasniaja na mapie, gdzie koniecznie musimy sie wybrac. Nad ranem przyjezdza David. Zabawne, naprawde nie wierzylam ze sie jeszcze spotkamy.
Nastepnego dnia zwiedzamy stolice. Muzeum sztuki ludowej, 2 koscioly. Miasto raczej brzydkie, ale jest pare ciekawych miejsc. Wieczorem nasi gospodarze zabrali nas na lokalny przysmak, pupusy (cos jakby nadziewane tortille, bardzo, bardzo dobre).
W piatek pojechalismy do malego kolonialnego miasteczka Suchitoto. Przyjemne, polozone nad ogromnym jeziorem, troche bezludne za dnia, pod wieczor zaczelo ozywac. W sobote, wraz z Daniela, Nelsonem i ich psem Polarem wspinamy sie na pobliski wulkan Santa Ana (najwyzszy szczyt kraju, 2385 m n.p.m.). Obok znajduja sie jeszcze 2 inne wulkany - Serro Verde i Izalco - 2 aktywne, 1 nieaktywny. Malo kto wie, ze to one byly opisane przez A. Exupery'ego jako wulkany z planety Malego Ksiecia - 2 aktywne i 1 niekatywny. Daniela twierdzi, ze jego zona pochodzila wlasnie z tej okolicy.
Santa Ana zaskoczyla mnie ogromnym kraterem wypelnionym zielona woda. Widok stamtad roztaczal sie niesamowity, a w dole znajdowalo sie jezioro Ilopango, rowniez pochodzenia wulkanicznego (podobno pod woda wciaz jeszcze tli sie wulkan, dlatego w niektorych miejscach jest naprawde goraco). Potem pojechalismy jeszcze na punkt widokowy nad jezioro.
Wniedziele zrobilismy to, co chyba wiekszosc mieszkancow kraju, czyli pojechalismy na plaze. Najpierw El Zonte, a potem, El Tunco, gdzie zostalismy na noc (Daniela i Nelson musieli juz wracac). El Tunco (w wolnym tlumaczeniu: Prosiaczek) jest miejscem paskudnie turystycznym, ale ci, co nie surfuja zupelnie nie maja tam czego robic. Co gorsza pierwszego dnia David sie rozchorowal, a drugiego ja, wiec El Tunco wspominamy zle.
Dzisiejszy dzien byl dla mnie dosc ciezki, z powodu goraczki (moze dostalam jakiegos udaru w tym nieludzkim klimacie??), ale udalo nam sie przemiescic do miasteczka Juayua na wyzynie, jednego z Ruta de Las Flores, trasy pieknych miejscowosci na polnocy kraju. Poki co za duzo nie moge na ten temat powiedziec, bo jak juz pisalam, bylam chora. W hostelu pracuje chlopak, Dun, ktorego poznalam w Semuc Champey w Gwatemali. Swiat jest niesamowicie maly.

Gwatemala w telegraficznym skrocie

W Gwatemali spedzilam sporo czasu (17.12 - 6.02) i to czasu bardzo ciekawego.
Zaczelam od Flores, turystycznego miasteczka na wyspie na jeziorze Peten-Itza. Wraz z poznanymi w autobusie rowerzystami z Alaski, Ashleigh i Jeremy´m (ktorzy mieli przymusowa przerwe w podrozy z powodu uszkodzonego kola od roweru) zamieszkalismy na kilka dni w malym, spokojnym hosteliku Doña Goya. Czas mijal tam spokojnie, na zwiedzaniu okolicy, plywaniu w jeziorze, polowaniu na lokalne jedzenie na targu i ulicach.
20.12 (dzien przed koncem 13 Bak´tu´n w kalendarzu Majow, przez niektorych oczekiwanym jako koniec swiata), wraz z dwoma Rosjanami z hostelu, wybralam sie do ruin Tikal. Byla to jedyna okazja, zeby zostac w ruinach na noc, z czego podobnie jak wiekszosc ludzi skorzystalismy. Przy wejsciu do Parku Narodowego, po zakupieniu biletu, spotkalam ponownie Marine. Byla z grupa znajomych z couch surfingu (Amerykanie i Wloch), a poniewaz mieli wynajety van, podwiezli nas do samych ruin. Potem zdecydowalam sie wziac razem z nimi przewodnika po ruinach... I tak to sie wszystko zaczelo. Marine, Natan, Sarah, Jesse, Ian, Marco (ktory wytlumaczyl mi najwieksza zagadke wszechswiata, dlaczego Wlosi sa jacy sa) i David, z ktorym przegadalam pol nocy lezac na kamiennym chodniku przy jakiejs piramidzie, bo na spanie bylo za zimno. O Davidzie jeszcze bedzie.
Tikal to niesamowite miejsce. Piramidy, swiatynie i palace porozrzucane na ogromnym terenie, w dzungli i chociazby nie wiem ilu turystow tam upchnac, wciaz bedzi to odludne miejsce.
Z okazji Bak´tu´n tej nocy mozna bylo ogladac liczne przedstawienia, tance przy ognisku, a takze protesty Indian Maja przeciwko lokalnej polityce (prezydenta oczywiscie tez nie zabraklo w czasie tego swieta narodowego).
Tuz przed swietami Amerykansko-Francuzko-Wloska grupa rozjechala sie do domow, moi znajomi z Alaski z juz zreperowanym kolem pojechali na druga strone jeziora, a ja samotnie spedzalam czas w hamaku. W Wigilie niespodziewanie dostalam telefon: jestesmy w naprawde wspnialym miejscu, przyjezdzaj - powiedziala Ashleigh. Carlos bedzie tam jechal za jakies 15 minut z Flores, zadzwon do niego to moze cie zabierze ze soba.
Nie mialam czasu na dopytywanie sie, kim jest Carlos, szybko wykrecilam podany numer, umowilam sie z tajemniczym Carlosem, wrzucilam pare rzeczy do plecaka i juz bylam gotowa. Szybka decyzja. Nikt nie chce spedzac Swiat samotnie.
Wspaniale miejsce nazywalo sie Jobompiche i znajdowalo sie dokladnie po drugiej stronie jeziora, czyli bardzo daleko. Carlos wraz ze swoja zona mieli tam maly rezerwat przyrody i nocowali turystow od czasu do czasu. Tam, w naprawde rajskim otoczeniu spedzilismy Swieta. Obiad swiateczny, skladajacy sie z ryzu, fasolki, jajek i tortilli Ashleigh i Jeremy ugotowali na kuchence turystycznej. W Boze Narodzenie obudzilam sie na hamaku nad sama woda, rowno ze wschodem slonca. Dzien ten spedzilismy lazac po dzungli, rozmawiajac z Carlosem, plywajac w jeziorze.
W drugi dzien Swiat wybralam sie samotnie do ruin Jaxha, lezacych nieopodal. Polowe drogi pokonalam autobusem, polowe na stopa, bo na autobus sie nie doczekalam. Pozytywne doswiadczenie. Ruiny fajne, duze, mozna sie bylo wszedzie wspiac. Wracajac podwiozla mnie grupa mlodych ludzi z firmy Movistar, sprzedajacych telefony komorkowe i w ten sposob nabylam gwatemalska karte sim z latwym do zapamietania numerem.
Z Flores wyjechalam chyba 28.12. Lanquin i Park Narodowy Semuc Champey naleza zdecydowanie do najpiekniejszych miejsc w Gwatemali. 29.12 byl z kolei najbardziej przerazajacym dniem calego mojego zycia: wraz z ludzmi z hostelu wybralismy sie do wodnych jaskin w Lanquin (plywanie ze swieczka w zebach, wspinaczka na linie po wodospadzie, skok ze skaly do czegos w rodzaju studni...) i Pärku Narodowego (skok na linie do przepieknej rzeki, podczas ktorego malo co sie nie zabilam o stalowy filar do ktorego lina byla przymocowana, a potem o skale w wodzie, skok z wysokiego mostu, wspinaczka gorska w bikini, plywanie w basenach uformowanych przez rzeke i kolejne skoki z wodospadow, nurkowanie w podwodnej jakini i sama juz nie wiem, co jeszcze, ale ciesze sie ze zyje).
30.12 zajechalam do Antigua Guatemala, dawnej stolicy i po dwoch godzinach znalazlam sobie prace w niewielkiej restauracji Angie Angie.
W Antigua spedzilam miesiac. Nastroje mialam rozne, od pelni entuzjazmu i radosci, po zupelnego dola (¨wyjezdzam z tego miasta jeszcze dzis¨). Praca byla ciezka, prawie nie mialam dni wolnych, ale bardzo zaprzyjaznilam sie z moimi kolegami z pracy  (Gwatemalczycy- Epa, Frosty, Leo, argentynska wlascicielka Angie, z dwubiegunowymi zaburzeniami osobowosci, Wloch Francesco, ktory zajmowal sie robieniem pizzy, wesola ekipa z kuchni...). Historie z tego miejsca zajelyby mi za duzo miejsca, wiec tylko napisze, ze ogolnie jestem bardzo zadowolona, Antigua jest piekna i interesujaca, a Gwatemalczycy naprawde fajni. Przez polowe czasu mieszkalam za darmo wraz z grajacymi u nas na gitarach chlopakami, Gustavo i Juan Andres, potem przenioslam sie do hostelu Banana Azul, gdzie tez poznalam wiele interesujacych osob. W jeden z wolnych dni wspielam sie na pobliski wulkan Pacaya, a pewnego dnia dostalam wiadomosc od Davida, ze kupil bilet do San Salvadoru i fajnie byloby sie znowu spotkac.
Tak jakos minal mi styczen.
W moj ostatni dzien pracy zrobilismy sobie w restauracji impreze. Angie otworzyla pare butelek swoich ulubionych argentynskich i chilijskich win, my kombinowalismy z kolorowymi drinkami... Na drugi dzien mialam kupiony bilet na 7 rano na autobus do Chichicastenango. Okolo 3 dalam sie przekonac Angie i jej kolezankom, Anie i Valerii, zebym olala autobus i jechala z nimi na plaze w Monterrico.
Nie rozumiem dlaczego, ale tak zrobilam. Monterrico jest ok. Troche goraco, troche komarow, troche za duze fale do plywania (w koncu Pacyfik), ale podobalo mi sie. Po drodze zjadlysmy naprawde rewelacyjne ceviche z krewetkami. Zaskoczyl mnie czarny piasek wulkaniczny na plazy. Dzien pozniej pojechalam samotnie do Santiago Atitlan, nad jeziorem Atitlan. Nie jest to bardzo daleko, ale musialam plynac lodzia i jechac 4 autobusami. Przezylam. W Santiago dopadl mnie przewodnik, ktory zmusil mnie niemal zebym poszla z nim. Pokazal mi miasteczko, zabral do swiatyni lokalnego bostwa, Maximona, pokazal gdzie moge tanio zjesc i wsadzil na lodke do San Pedro, bo, jak stwierdzil, tam bedzie mi latwiej znalesc tani nocleg. Cene tez mial negocjowalna wiec ogolnie pozytywnie oceniam. Santiago jest interesujacym miasteczkiem wypelnionym wlasciwie targiem ze sztuka ludowa, a ogolnie wszystkie miasteczka polozone nad jeziorem sa zamieszkale wylacznie przez ludnosc indianska (do tego stopnia indianska, ze nie zdejmuja strojow ludowych i nie wszyscy umieja po hiszpansku).
San Pedro przywitalo mnie hukiem imprez i straznikiem z Parku Narodowego, ktory koniecznie chcial mi znalesc hostel i zapisac mnie do grupy wspinajacej sie nastepnego dnia na wulkan San Pedro. Tym razem bylam bardzo asertywna i nie dalam sie. Pokoj w hostelu dzielilam z jakajacym sie Norwegiem, ktory byl tu chyba tylko po to zeby imprezowac. Poszlam wczesnie spac i nastepnego dnia z samego rana ruszylam na wulkan. Po drodze spotkalam tego samego straznika, ktory za darmo postanowil przeprowadzic mnie przez wszystkie rozstaje drog i pokazac mi jak wejsc na szczyt. Po drodze opowiadal mi o miejscowych uzdrowicielach, ktorzy na stokach wulkanu odprawiaja swoje magiczne rytualy. Wszystko po hiszpansku, ale zrozumialam.
Kolejnego dnia, po porannym zwiedzaniu miasteczka i zakupach na targu, wsiadlam z lodke do San Marcos. To moje ulubione miejsce nad jeziorem. Malutkie, prawie nic tam nie ma, ulubione przez hipisow, ktorzy organizuja tam sobie rozne warsztaty i sprzedaja wlasnego wyrobu bizuterie. Maly chlopiec w przystani uparl sie ze zaprowadzi mnie do hostelu, dzieki niemu znalazlam sie w Pacha Mama, malym gospodarstwie z dormitorium przypominajacym pomalowana na czerwona stajnie. Place tylko rownowartosc 10 zl, wiec ok. Poniewaz byla niedziela, wybralam sie zobaczyc lokalna msze swieta. Oprocz mnie w kosciele byla tylko jedna blada twarz, wiec czulam sie dosc dziwnie (zwlaszcza ze bylam glowe wyzsza od kazdego). Wszyscy w strojach ludowych, kobiety z glowami zakrytymi chustami. Drugie czytanie bylo w miejscowym jezyku. Ciekawe doswiadczenie. Wieczor spedzilam w hostelu, gotujac wspolnie z poznanym Czechem, Lukaszem i bawiac sie w cwiczenia relaksacyjne z Meksykanka Cristal.
Nastepny dzien zaliczam do najlepszych. Zaczelam z Cristal od jogi nad jeziorem. Niesamowite doznanie, robic kota z glowa do gory wpatrujac sie w wulkan po drogiej stronie wody. Potem beztroskie nic nie robienie i wsluchiwanie sie, jak ludzie graja na przeroznych dziwnych instrumentach. Nastepnie wybralam sie do miasteczka, gdzie natknelam sie na... Sergia, Hiszpana z ktorym prawie 2 miesiace wczesniej jezdzilam na stopa w Meksyku. Mial zamiar udac sie wlasnie nad jakies wodospady i zaproponowal, zebym szla z nim. Nie chcialo mi sie wypytywac dokladnie o co chodzi, wiec po prostu ruszylam. Po drodze dolacza do nas Gerald, francuski kolega Sergia. Kupujemy jakies owoce i wsiadamy do lodki, ktora zabiera nad do pobliskiej wsi, ktorej nazwy nie mozna znalesc na zadnej mapie.Powoli ruszamy w gore niewielkiej rzeczki. Po drodze mijamy gospodarstwo zamieszkane przez hipisow, zagladamy na chwile. Spotkani po drodze Indianie wskazuja nam, jak dotrzec do wodospadow. Prosta sprawa, tylko trzeba sie dlugo przedzierac przez krzaki. Przy pierwszym z nich chlopaki wskakuja do wody. Ja nie. Moze po prostu dlatego, ze nie musze. Leze na rozgrznym od slonca kamieniu i wsluchuje sie w huk wody. Czuje sie po prostu bardzo dobrze. Potem wspinamy sie jeszcze wyzej. Poza hukiem wody ledwo udaje nam sie uslyszec muzyke. Nieopodal wodospadu siedzi jakis czlowiek i gra na skrzypcach. Nieco obdarty, widac ze tu mieszka, bo obok na ziemi rozlozony jest spiwor i troche przedmiotow codziennego uzytku. Probujemy z nim porozmawiac, ale nie odpowiada ani slowa, tylko usmiecha sie do nad i czasem kiwa glowa. Idziemy do wodospadu, za ktorym odkrywamy spora grote. Zdejmujemy buty i brodzimy w glebokim blocie.Potem wracamy do skrzypka. Obok widac slady ogniska wiec pytamy, czy mozemy znow rozpalic ogien. Kiwa potakujaco glowa. Chlopaki ruszaja nazbierac drewna, a ja znow probuje nawiazac kontakt z dziwnym muzykantem.
Za pomoca usmiechow, kiwania glowa i pisania na piasku dowiaduje sie, ze jest Francuzem, mieszka tu od kilku dni i nie mowi od moze jednego dnia. Smieje sie duzo ze mnie, bo gadam straszne glupoty. Smieje sie razem z nim. Gotuje jakies warzywa na obiad, potem sluchamy jak Gerald gra na dziwnym, chinskim instrumencie. Wracamy do San Marcos.
Wieczor mija mi na sluchaniu indianskich legend opowiadanych przez wlasciciela hostelu, na prosbe jakiejs Kanadyjki. Opowiada m.in. o lezacej nieopodal w gorach swiatyni Majow, ktora nastepnego dnia probuje bezskutecznie odnalesc. 
5.02. Plyne lodka do Santa Cruz. Ta miejscowosc, polozona na wysokim wzgorzu nie przypada mi do gustu, chyba ze wzgledu na chmare rzebzacych dzieci. Interesujacy kosciolek z pieknymi drewnianymi rzezbami. Dalej plyne do Panajachel i tam zostaje na noc, moja ostatnia w Gwatemali. Na targu niespodziewanie spotykam Polakow, i to 9 na raz. Pierwszy raz od czasu lotniska w Cancun. Noc spedzam w malutkim hosteliku San Miguelito, gdzie za 35 quetzali (14 zl) mam wlasny pokoj z podwojnym lozkiem.

ciag dalszy

Po dluzszej przerwie wracam do pisania bloga. Fakt, ze przewaznie nie mam na to czasu, albo nie chce mi sie, ale uwazam ze warto. Zeby nie zapomniec.

Z Chetumal smignelam do Gwatemali przez Belize. Male panstewko z przepiekna przyroda, duza iloscia czarnych ludzi mowiacych dziwnym angielskim i brzydkim Belize City. Pierwszy raz jechalam autobusem z bagaznikiem na dachu, wiec przez wieksza czesc drogi zastanawialam sie, czy moj plecak jeszcze tam jest. Na granicy Meksyk-Belize poznalam Francuzke Marine (znak rozpoznawczy - miala przy sobie tylko euro, ktorymi probowala zaplacic za przejscie), ktora wysiadla w Belize City, ale o ktorej bedzie jeszcze pozniej.