niedziela, 1 września 2013

Ekwador, Ekwador...

7 sierpnia dotarlam do Mindo, malutkiego, zagubionego w gorach miasteczka, wypelnionego po brzegi turystami, ale niemniej przepieknego. Po krotkich poszukiwaniach znalazlam  sobie najtanszy z najtanszych hostelik Sanchez, w ktorym okazalam sie byc jedynym gosciem, No coz... nie byl opisany w internecie, wiec dla pozostalych turystow tak jakby nie istnial ;) Nastepnego dnia wybralam sie zwiedzac okolice i poszlam (jak to zwykle w gorach robie), ogladac wodospady. Tym razem bylo ich 7, porozrzucane po lesie, trzeba sie bylo do nich troche powspinac i ogolnie calutki dzien spedzilam na wedrowce. Wodospady jak wodospady, widzialam wiele lepszych, ale las.... :) warto bylo.
Wracajac udalo mi sie zgubic telefon, ale dzieki szybkiej reakcji i pomocy miejscowych dopadlam taksowkarza, w ktorego samochodzie wypadla mi moja nokia.
Z Mindo udalam sie po raz drugi do Quito, na Quito Fest, czyli festiwal muzyki niezaleznej, organizowany z okazji Dnia Niepodleglosci. Przenocowal mnie po raz kolejny Luis, a na festiwalu spotkalam Patricia (tego z Puyo) i prawie spotkalam 5 Argentynczykow (tez znajomych z Puyo) - prawie, bo tez tam byli, ale jako sie nie znalezlismy. Festiwal ok. Muzyka nawet w porzadku. Mnostwo ludzi i ciekawych wydarzen. Z mniej ciekawych wydarzen: stracilam moja legitymacje studencka ISIC. Koniec ze znizkami. Nie wazne.
Po paru dniach spedzonych w Quito podjelam kolejna probe podrozy na poludnie. Wraz z Pato i jego kolega Jorge ustawilismy sie przy glownej drodze i przy pomocy 2 kierowcow dojechalismy: ja po raz kolejny do Baños, a chlopaki do Puyo.
Ekwador jest maly, ale naprawde powoli mi sie po nim podrozuje.
W Baños spedzilam caly tydzien. Znow w tym samym domu, znow z innymi ludzmi. Zawarlam bardzo fajne znajomosci, szczegolnie dobrze wspominam Lorene (Brazylia), Adriane (Kolumbia), Setha (USA) i Natalie (Argentyna). Przez te 7 dni poszlam raz wspinac sie na skalke, zrobilam kilka nie za trudnych gorskich szlakow (gory wokol Baños naleza do moich ulubionych: przy nie za duzym wysilku mozna zobaczyc naprawde wspaniale widoki), oczywiscie zaliczylam nowy wodospad i zrodla rzeki... I to chyba tyle. Bardzo milo spedzilam czas, ale trzeba ruszac na poludnie...
Kolejny przystanek: Cuenca. Zwana najpiekniejszym miastem Ekwadoru. Kolonialne centrum, przesliczne uliczki, stare domy... Niepowtarzalny klimat, ale, jak ktos wczesniej stwierdzil: nie ma sie co cieszyc, ze miasto ladne i kolonialne, to tylko swiadczy o tym, ze kiedys przyjechali tu Hiszpanie, wycieli miejscowych w pien i postawili swoje eleganckie domki.
W Cuenca przenocowali mnie Mario i Patricio, wlasciciele fabryki butow. Na moj widok zakrzykneli: ooo! bedziemy jesc polskie jedzenie!
Coz... na drugi dzien rzeczywiscie jedli. Szczegoly tego wydarzenia pomine milczeniem, grunt, ze powiedzieli, ze im smakowalo. Oprocz mnie nocowali takze jednego Peruwianczyka i Meksykanczyka (imion nie pomne). Warto tez wspomniec Monike, ich "pomoc domowa", czyli 14 letnia dziewczyne zarabiajaca na to, by moc sie uczyc. Wiele godzin z nia przegadalam, i wielu ciekawych rzeczy dowiedzialam sie na temat prawdziwych realiow zycia w Ekwadorze....
W ciagu 3 dni spedzonych w Cuenca, zwiedzilam dosc dokladnie miasto, w tym muzeum Banku Narodowego (z bardzo ciekawa ekspozycja etnograficzna i archeologiczna, oraz ruinami Inkaskiego miasta Tomebamba), pojechalam do parku narodowego Cajas (bardzo zimno, ale bardzo, bardzo pieknie, przepiekne paramo, czyli cos, co moj slownik tlumaczy, jako wrzosowisko) i do najwiekszych ruin inkaskich w Ekwadorze - Ingapirca. Miejsce ciekawe ze wzgledu na wspolistniejace tam dwie kultury: cañari i inka. Tam tez (w kolejce do kasy biletowej) poznalam pania Basie, urodzona i zamieszkala w Wielkiej Brytanii, ale pochodzaca z polskiej rodziny osobe, ktora podrzucila mi pomysl, co jeszcze moge robic w Ekwadorze... ale o tym pozniej.
Nastepny przystanek: Loja (czyt.: Locha ;) ). Zwana najczystszym miastem Ekwadoru. Piekne stare miasto, kolorowe domki, mnostwo kosciolow (nie az tyle, co w Cuenca, ale zawsze), spokojna, przyjemna atmosfera i bardzo mily gospodarz, Juan, z ktorym do pozna w nocy prowadzilam rozmowy na temat Polski i Rosji (gdzie przez 6 lat studiowal). Jednodniowa wycieczka do miasteczka Zamora i PN Podocarpus (tym razem upal i znowu dzungla) i tyle chyba...
Z Loja udalam sie jeszcze dalej na poludnie, do Vilcabamba, malutkiej miejscowosci, wypelnionej po brzegi turystami (zwlaszcza starymi i polnocnoamerykanskimi), a to z powodu plotki, ze tu ludzie dozywaja stu lat. Moze i tak, ale ja podziekuje. Miejsce bardzo ladne, ale nie za przyjemne. Poza tym od dluzszego juz czasu staram sie unikac rozmow po angielsku ;)  1 noc w hostelu i wystarczy.
Tak blisko juz granicy z Peru bylam, ale (poniewaz jestem naprawde beznadziejna podrozniczka, ktora jezdzi sobie bez ladu i skladu tam, gdzie akurat ma ochote), cos mi sie odwidzialo i wrocilam do Loja (lochy?). Tym razem przenocowal mnie Antonio, a dowiedzialam sie o nim, poniewaz... w jego domu akurat przebywala moja znajoma z Kolumbii, Ania z Nieporetu. Swiat jest maly, a Polakow w Ekwadorze naprawde malo (poki co tylko Anie namierzylam ;)). Antonio, nieco ekscentryczny, ale super sympatyczny pisarz, mieszkal ze swoimi dwoma synkami, swoja "kobieta", kolega Pablem i z kim sie dalo (czyli drzwi mial otwarte dla wszystkich podroznikow. Wieczorami lubili oni siadywac przed domem i czytywac na glos poezje, tudziez dyskutowac na rozne, dziwne czasem tematy. Kolacje (czyli odpowiednik naszego obiadu) jadali o 1 w nocy, sniadanie o 1 po poludniu... czyli wszystko ok. Prowadzili tryb zycia jak ja w sesji. Spedzilam tam kolejne 3 dni. Z ciekawszych wydarzen, raz wybralismy sie do Catamayo, spokojnej miesciny z duza iloscia zielonego.
Wiec cofnelam sie do Cuenca. Tym razem 2 noce w hostelu (4,5 dolara ze sniadaniem. A podobno Cuenca to jedno z najdrozszych miejsc w tym kraju. No dobra... nocleg byl w hamaku, ale mimo wszystko. Zadnych pluskiew, karaluchow i grzybow, dzialajacy internet - cene uwazam za rewelacyjna). Czasem trzeba odpoczac od couch surfingu i po prostu posiedziec sama ze soba. Odwiedzilam pobliskie miasteczko Sigsig, podobno bardzo ladne i ciekawe - na mnie nie zrobilo takiego wrazenia.
I kolejnego dnia (1.09)... pojechalam... znow do Baños. 320 km, zajelo mi to caly dzien. Kiedy zmeczona po dluugiej podrozy, po raz kolejny zapukalam do dobrze juz znanego mi domu, gdzie mieszkali JuanK, Ovidio i Patricio, w srodku powitalo mnie  okolo 10 innych podroznikow. Glownie Argentyna, Urugwaj, Brazylia.... Coz, sa takie miejsca, gdzie naprawde, naprawde nie nalzezy siew niczemu dziwic.
Baños jest bardzo, bardzo turystyczne (ze wzgledu na gorace zrodla i szkoly jezyka hiszpanskiego), bardzo male, nieco kiczowate, dosc urokliwe (ze swoim wodospadem, rzeka w kanionie i otaczajacymi gorami). I jakos tak zawsze dobrze mi sie tam wraca... Troche glupio mi czasem, ze wzgledu na Juana, ktory czasem ma dziwne humory, ale jak sie z nim witalam i wyjasnilam, ze ja tylko na jedna noc, powiedzil: "Daj spokoj, zawsze jestes tu mile widziana, przeciez wiesz" - i tak fajnie mi sie zrobilo :)

Podsumowujac:
Quito x 2
Cuenca x 2
Loja x 2
Baños x 4
a jutro bedzie Zumbahua po raz drugi. Po co? Napisze, jak juz bede wiedziala, czy sie uda, czy nie ;)

jestem beznadziejan podrozniczka, kto by sie spodziewal, ze po tak malym kraju jak Ekwador bede podrozowac 3 miesiace (tak, tak, tyle mi niedlugo stuknie). Gorzej, ze mam wize tylko na te 3 miechy, ale poki co, jeszcze o tym nie mysle.