piątek, 19 kwietnia 2013

Kolumbia, cz. 1

"Cannabis??" - pytaja uprzejmi panowie przejezdzajacy na motorze. Nie, nie, dziekujemy. Poza narkotykami Kolumbia jest znana z pieknych gor, dobrego jedzenia i przesympatycznych ludzi.
Pierwszy przystanek: Medellin. Drugie co do wielkosci miasto, slynne z karteli narkotykowych. Wg niektorych piekne, na mnie nie zrobilo wiekszego wrazenia. Po pierwszej nocy spedzonej w drogim hostelu przenieslismy sie do taniego hoteliku z karaluchami, w samym centrum miasta. Wlasciwie poza karaluchami i brakiem internetu nie bylo sie do czego przyczepic. Jak sie pozniej przekonalismy, w tym kraju latwiej o tani hotel niz hostel, a brak internetu to norma.
W miescie, zbudowanym glownie z czerwonej cegly, odkrylismy kilka ciekawych budynkow, aleje grubasow (ulice z figurami spasionych ludzi i zwierzat), biblioteke (z inspirujacymi albumami o kolumbijskiej przyrodzie i darmowym wifi), niesamowicie tanie truskawki i winogrona, palitos de queso (paleczki z ciasta z serem w srodku), arepas z czymkolwiek (serem, jajkiem  itp) i inne przepyszne rzeczy. Lacznie spedzilismy tam 3 noce. Trzeba bylo troche odsapnac...
I w droge! Mielismy do wyboru: turystyczna polnoc, albo mniej oblegane poludnie. 25.04 musimy byc w Bogocie, bo David ma samolot do domu, wiec wszystkiego nie damy rady zrobic... Kolumbia to duuuzy kraj. Padlo na poludnie.
Nocnym autobusem dojechalismy do Cali. Kolumbijskie autobusy sa zdecydowanie zbyt nowoczesne. Po kilku godzinach w niesamowicie klimatyzowanym autobusie smarkalam, kichalam i umieralam na bol glowy i gardla przez rowne 2 tygodnie. A mowili: nie jedz w tropiki, bo jakas straszne chorobe zlapiesz...
W Cali mielismy couchsurfing. O 8 rano dojechalismy do odleglej dzielnicy, gdzie mieszkal nasz gospodarz, Chuly, wraz z rodzina. Przy pomocy sasiadow (tu nikogo nie trzeba prosic o pomoc, sami sie wyrywaja zeby wskazac droge zagubionym bialasom) odnalezlisy wlasciwy dom i obudzilismy wypoczywajacego po wczorajczej imprezie Chuly'ego. Obudzil sie na chwile, porozmawialismy chwilke, wskazal nam, gdzie sie mozemy przekimac i tak nam uplynal czas do popoludnia. Obudzil nas glod, wiec Chuly zaproponowal, ze nas zaprowadzi gdzies, gdzie mozemy dobrze zjesc. Bylo to dokladnie dwie ulice dalej, w domku nalezacym do przyjaciela Chuly'ego. I tak poznalismy Marina i jego rodzine.
Poki co, bylo to najlepsze nasze doswiadczenie w Kolumbii. Tak cieplych, otwartychi ciekawych swiata ludzi chyba nie ma nigdzie indziej na swiecie (no dobra, przychodzi mi do glowy jeszcze pare innych osob, ale powiedzmy ze sa na rowni). Marin, Janeth i ich dwie coreczki: Valentina i Valeria stanowia przemila rodzine, od ktorych naprawde nie chce sie wychodzic. Marin, emerytowany policjant, jako hobby zajmuje sie gotowaniem dla wszystkich dookola (tu musze zaznaczyc, ze w najblizszym sasiedztwie ma szkole) i naprawde swietnie mu to wychodzi. Janeth, poniewaz gotowac nie musi, wydaje sie bardzo szczesliwa kobieta i ma duzo czasu dla siebie. Dziewczynki spedzaja pol dnia w zwyklej szkole, a drugie pol w muzycznej, wiec za duzo ich nie widzimy. Obiad trwa ze dwie godziny, bo musimy opowiedziec wszystko o sobie i posluchac jak najwiecej o nich. Potem Chuly zabiera nas na przeciwko, do szkoly, gdzie jest akurat przedstawienie. Okazuje sie to nie najlepszym pomyslem, bo wszystkie dzieci na nasz widok sie rozpraszaja i znow musimy odpowiadac na miliard pytan. Wycofujemy sie bokiem, bo panie nauczycielki krzywo na nas patrza.
Wracamy do naszego tymczasowego domu i poznajemy z kolei rodzine Chuly'ego. Mama, tata, babcia, dziadek, ciocia, siostra, maz siostry, brat. 9 osob pod jednym dachem (+2 koty i pies), nikt nie mowi po angielsku. Jakos nie stanowi to najmniejszego problemu i nastepne kilka godzin spedzamy na rozmowie. Wieczorem wraz z "tata" idziemy na spacer po okolicy i piwo.
Nastepny dzien zaczynamy od sniadania u Marina, a potem, wraz z Chuly'm i Janeth ruszamy zwiedzac centrum. Miasto, trzecie co do wielkosci posiada troche ciekawych zabytkow, zwiedzamy muzeum zlota, jemy Cholados (cos na ksztalt lodow, podobne do wloskiej granity), pijemy Champu (napoj z kukurydzy, ananasow i owocow Lulo) i milo spedzamy czas. Potem Chuly nas opuszcza (jedzie do pobliskiego miasta), a my wracamy do "naszej" dzielnicy. Janeth zaprasza nas do gry z Sapo (??? nie jestem pewna czy nie przekrecam nazwy), ktora polega na rzucaniu metalowymi krazkami w szufladki takiej wielkiej szafy, wypijamy tez pare piw i probujemy Aguardiente, lokalnego slabego rumu. Mily piatkowy wieczor na ulicy, na przedmiesciach Cali. Ludzie pija, rozmawiaja, dzieci szaleja na rowerach, graja w pilke, z glosnikow slychac salse (Cali to podobno swiatowa stolica salsy), panuje przemila atmosfera. Marin odbiera dzieci ze szkoly muzycznej, a potem krzyczy na nas, ze obiad gotowy. Nie sposob odmowic... Nakarmieni, usmiechnieci wracamy do domu Chuly'ego (obiecujac,ze jutro rano przed wyjazdem wpadniemy na kawe). A tam... w drzwiach przechwytuje nas "tata" i "ciocia", sadzaja nas na przeciwko siebie, nalewaja kolejne piwo i bioranas w krzyzowy ogien pytan. Nie bylo nas caly dzien, a oni przeciez koniecznie chca porozmawiac z gringos! W ciagu najblizszej godziny opowiadamy im pol naszego zycia, nieskutecznie probujac odbic pileczke w ich strone. Tak sobie pomyslalam... Nawet gdyby Chuly byl juz zmeczony tym calym couch surfingiem, mysle ze rodzina nie pozwolilaby mu przestac. Za duza atrakcje stanowia dla nich podroznicy tacy jak my ;)
Sobota rano, najpierw sniadanie z rodzina Chuly'ego, potem drugie u Marina. Wymienilismy sie wszystkimi mozliwymi kontaktami, obiecujemy w razie mozliwosci, postarac sie wrocic. Bardzo nam dobrze bylo u obu rodzin, smutno wyjezdzac, ale trzeba.
Kolo poludnia juz wsiadamy w autobus do pobliskiego Popayan, przepieknego, zabytkowego miasteczka. Znow tani hotel, znow milo, pomimo ze bez cieplej wody i internetu. Popoludnie mija nam na dokladnym zwiedzeniu miasteczka (jest naprawde przeurocze, biale kolonialne domki, piekne kosciolki, kwiaty, ciasne uliczki....). Obserwujemy ulicznych malarzy, sluchamy muzyki, zjadamy Obleas (andruty ze slodkim serem i polewami owocowymi), a potem siedzimy na glownym rynku obserwujac jak cale rodziny bawia sie razem w spokojny, sobotni wieczor.
Nastepnego dnia wybieramy sie zobaczyc Park Narodowy Purace. Zbyt duzo szczescia nie mamy. Najpierw autobus zostawia nas nie przy tym wejsciu co trzeba (wejscie na wulkan, na ktory niestety nie mamy czasu), potem probujemy pojsc na piechote do drugiego wejscia (kilkanascie kilometrow), po drodze lapie nas deszcz, lapiemy stopa, na bezludnej, bocznej drozce zatrzymuje sie przepelniony samochod z mlodym byczkiem na przyczepie i po kilku minutach jazdy jestesmy calutcy mokrzy i okryci trocinami.... Potem lapiemy jeszcze jednego stopa, ktory okazuje sie byc taksowka. W koncu docieramy do wlasciwego wejscia. Placimy nieprzywoicie duze pieniadze i w ulewnym deszczu ruszamy zwiedzac gorace zrodla. Zrodla smierdza siarka ale sa przepiekne. Zolta, zielona i biala woda, farbujaca okoliczne mchy... Istne cudo. Czegos tak pieknego dawno nie widzialam.
Nie mamy sily isc dalej. Jest przerazliwie zimno, leje, a ja kicham i smarkam. Lapiemy autobus i ruszamy w droge powrotna.
Kolejny dzien spedzamy w autobusie  i z nosami przyklejonymi do szyby, ogladamy Andy. Widoki niesamowite. Poznym wieczorem zajezdzamy do Ipiales, malutkiego miasteczka blisko granicy z Ekwadorem i rownika. Znow tani hotelik. 
16.04, zwiedzamy Sanctuario de Las Lajas, ktorego zdjecie zobaczone w internecie zadecydowalo o tym, ze w ogole pojechalismy na poludnie. Kosciol zbudowany do polowy w skale, wiszacy nad wawozem, z niesamowita jak na Ameryke Poludniowa architektura. Cudenko.
17.04, znow na polnoc. Zajelo nam to prawie caly dzien, ale dojechalismy do Mocoa, malej miesciny lezacej poza glownym szlakiem. Wlasnie bocznymi drogami bedziemy sie teraz probowac dostac do Bogoty. Ma to swoje plusy i ogromna ilosc minusow. Drogi sa bardzo waskie, bardzo strome, bardzo pokrecone... Na szczescie konduktorzy w autobusie sa wyposazeni w plastikowe woreczki, ktorych chetnie uzyczaja podroznym. Uff... jakos przezylam.
Mocoa nie najlepiej mi zapadla w pamiec. Koszmarna ulewa, zimno (wlasciwie to marzniemy juz od dluzszego czasu, znajdujemy sie baaaardo wysoko nad poziomem morza), jeden hotelik gorszy od drugiego... Nie wazne, to tylko jedna noc.
18.04, San Agostin, miasteczko turystyczne i slynne z Parku Archeologicznego, ktory zwiedzamy nastepnego dnia. Tym razem hostel, z bardzo milym i pomocnym wlascicielem. Kolumbijskie jedzenie juz mi zaczyna wychodzic bokiem. Na kazdy posilek je sie tu ryz z fasolka i kurczaka, smazone platany i cos na ksztalt surowki, czyli zwykle 3 plastry pomidora.
19.04. dluuugi dzien. Najpierw Park Archeologiczny z indianskimi figurami i grobami (bardzo, bardzo mi sie podobalo, pomimo przeogromnej wycieczki szkolnej depczacej nam po pietach), potem wedrowka po okolicznych wzgorzach, gdzie tych figur bylo jeszcze wiecej. Caly dzien wedrowania. A na koniec.... typowy kolumbijski obiad. Fuj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz