poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Spadaj, przygodo!

5.04. Nie istnieje tani i bezpieczny sposob na przedostanie sie z Panamy do Kolumbii.
Zaczelismy o 5 rano, w hostelu Luna's Castle w Panama City. A wlasciwie to o 3:45, kiedy to pierwszy budzik w dormitorium zadzwonil. Po improwizowanym sniadaniu, w 7 osob, zapakowalismy sie do 2 taksowek, ktore mialy nas zabrac do portu Carti, na polnocy.
Panama to taki smieszny kraj, w ktorym polnoc oznacza Atlantyk, poludnie- Pacyfik, zachod to w strone Ameryki Polnocnej, a wschod - poludniowej.
Podroz trwala prawie 3 godziny, a poniewaz wiodla przez gory, oproznilam moje opakowanie aviomarinu. Dalej bedzie tylko gorzej....
Gory zamieszkiwali Indianie z plemienia Kuna Yala, wiec trzeba bylo im zaplacic haracz za wjazd na ich terytorium, 10 dolarow. W porcie przyszlo nam czekac chyba ze dwie godziny, bo jeszcze jedna osoba miala dojechac. No i w zwiazku z tym dowiedzielismy sie, ze Kolumbia bedzie dopiero jutro, bo urzad migracyjny na granicy zamykaja o 4 po poludniu, a droga do miasteczka granicznego, Puerto Obaldia daleka...
W koncu udalo sie. 13 osob zapakowalo sie na lodke. Nas dwoje, 4 Hiszpanow (David, Sergio, Pablo i Lorea), Angielka Emily, Amerykanin Sam. 2 'kapitanow' i 3 miejscowe osoby. Mysle, ze nigdyw zyciu nie siedzialam na mniejszej lodce (kajakow nie wliczam). Zmiescilismy sie tam ledwie, ledwie, kazdy z niepokojem patrzyl na nasze plecaki zapakowane w foliowe worki i upchniete byle jak na dziobie. Emily wyciagnela pudelko proszkow na rzyganie. Nikt nie odmowil. No i zaczelo sie.
Prawie 8 godzin. Wzburzone morze, malutka lodeczka, niesamowity halas silnika i huk fal rozdzieranych dziobem lodzi. Nikt nic nie mowil. Wszyscy zapadlismy w jakis dziwny letarg, momentami sen, siedzielismy bez ruchu kurczowo trzymajac sie drewnianych laweczek, bo lodka skakala co chwile na pol metra w gore i kazdy bal sie o swoje zycie. Moklismy z kazdej strony. Ja z przodu, dostajac kazda nowa fala w twarz, ci z tylu, bo podmywalo im tylki, takie mielismy zanurzenie. Gdzies w polowie trasy zatrzymalismy sie na jednej  z wysp achipelagu San Blas (terytorium Indian Kuna). Nic kupic nie mozna bylo, ale na szczescie mielismy troche chleba, sera i salaty. Oblegly mnie male dziewczynki: a jak sie nazywasz? a ile masz lat? a masz dzieci? masz narzeczonego? nie zdazylam odpowiedziec na wszystkie pytania, bo trzeba bylo jechac dalej. Znow szalona podroz. Slonce, slona woda, zwariowane podskoki. Z jednej strony archipelag tropikalnych wysp, wygladajacych jak z dzieciecych rysunkow, z drugiej, niegoscinna dzungla Darien. Takich oparzen slonecznych chyba nigdy nie mialam, na twarzy zrobily mi sie bable. Pomimo kremu.
W koncu ufff, udalo sie. Do Puerto Obaldia otarlismy wieczorem, bo 3 razy zepsul nam sie silnik. Nikt nie wypadl za burte (choc bylo blisko), bagaze mamy wszystkie, o dziwo nikt sie nie zrzygal. Przemoczeni do suchej nitki i przerazliwie zmeczeni wpakowalismy sie do pierwszego napotkanego ´hostelu´. 8 osob w 5 osobowym pokoju. W pobliskiej restauracyjce zjedlismy jedyne co podawali, rybe z ryzem i fasolka, wypilismy po Balboa - lokalnym piwie i zapadlismy w gleboki, acz krotki sen.
6.04
8 rano, kazdy z paszportem w reku stoi pod urzedem migracyjnym. A tu niespodzianka. Potrzebne 2 kserokopie paszportu, a jedyny punkt ksero otwieraja dopiero o 9. To znaczy, ze w Capurgana, miejscowosci po drugiej stronie granicy zostaniemy caly dzien, bo jedyna lodka odplywa stamtad o 9 (znow brak drog). Trudno.
9:30 znow ladujemy sie na lodke. Tym razem tylko pol godziny. Docieramy do Capurgana, turystycznej miejscowosci z malutkim portem i jeszcze mniejszym lotniskiem. Po dluzszej wedrowce znajdujemy tani hostel i reszte dnia spedzamy na spacerowaniu po okolicy i polowaniu na jakies w miare tanie jedzenie.
7.04
Znow ciezki dzien. 8:30 wsiadamy na kolejna lodke, do Turbo. Wieksza nieco od poprzedniej, wiec unikamy zamoczenia przez fale, ale jakby bardziej skaczoca, wiec po chwili czuje moje sniadanie (Arepa - rodzaj kukurydzianego paczka z jajem w srodku) przesuwajace sie w strone przelyku. A potem urywa sie chmura i najblizsze 2,5 godziny spedzamy w strugach deszczu.
Turbo jest brzydkie i smierdzi, a w dodatku pelno tu paskudnych naganiaczy, ktorzy koniecznie chca cie upchnac do jakiegos autobusu, twierdzac ze jesli nie wsiadziemy TERAZ, zostaniemy tu do jutra. Autobusy sa super nowoczesne i koszmarnie drogie. O dziwo, udaje nam sie utargowac odrobine lepsza cene niz placa inni gringo i po chwili siedzimy juz w koszmarnie klimatyzowanym autobusie do Medellin, drugiego co do wielkosci miasta Kolumbii. 10 godzin zamarzania i umierania z glodu w luksusowym autobusie. Widoki moze i piekne, ale nie na pusty zoladek. Jakos przezywamy na paczce ciasteczek i frytkach, poznym wieczorem wysiadamy w centrum. Jestesmy tak zmeczeni, ze tylko dzieki pomocy innych turystow udaje nam sie znalesc nocleg. Wsiadamy w taksowke, znow przeplacamy, rezerwujemy jedna nocke... Udalo sie. Goracy prysznic (Medellin lezy w gorach i jest tu zimno) i wygodne lozko. Nic wiecej juz do szczescia nie trzeba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz