czwartek, 4 kwietnia 2013

Pana mana

Pierwszy przystanek: Boquete. Male gorskie miasteczko troche przypominajace nasza Krynice o rownie zapelnione turystami. Tanich hosteli nie ma, wiec dajemy sie namowic na drozszy hostel, tuz obok glownego placu (ktory, jak wszedzie nazywa sie Plaza Mayor), prowadzony przez egzaltowane malzenstwo, nerwowo wymachujace rekami probujac nam wyjasnic, jakie to atrakcje mozemy zobaczyc w poblizu. Zostajemy 3 noce. Jestesmy zmeczeni ciaglym zmienianiem miejsca pobytu, poza tym bardzo, ale to bardzo potrzebujemy prania. Dodatkowo mocno chlodny, gorski klimat stanowi mila odmiane i pierwszy raz od bardzo dawna zakladam dlugie spodnie i sweter.
Pierwszy dzien wylacznie odpoczywamy i ogarniamy sie, drugiego, pomimo padajacego deszczu wybieramy sie w gory, na szlak quetzali (quetzal to taki bardzo rzadki ptak, ktory stanowi symbol Gwatemali), na zboczu pobliskiego wulkanu Baru (z ktorego podobno w ladna pogode widac oba oceany, ale poniewaz nie mielismy ladnej pogody, wiec nie poszlismy sprawdzic). Quetzali tez nie zobaczylismy. Mielismy za to mila, calodzienna wedrowke po bardzo ladnej okolicy.

Z Boquete prawie caly dzien spedzajac w autobusach skoczylismy na druga strone kanalu, do stolycy. Spodziewalam sie czegos takiego jak w pozostalych srodkowoamerykanskich stolicach, a tu niespodzianka. Panama city powitalo nas drapaczami chmur, biorowcami, ludzmi w garniturach... Ale spokojnie, spokojnie, klimatyczne miejsca tez sie znalazly. W starej dzielnicy Casco Viejo, gdzie znajdowal sie nasz najtanszy w miescie, bardzo drogi hostel, znalezlismy sporo ciekawych ruinek, starych budynkow, brudnych uliczek i straganow ze wszystkim. Spedzilismy tam tylko jedna noc (David zdazyl sie poklocic z menagerem hostelu bo faktycznie... jak na swoja cene hostel byl zalosnie prymitywny i brakowalo nawet przescieradel na lozkach. Dostal kase z powrotem) i nastepnego dnia skoczylismy do Costa Abajo, na polnoc od Colon, gdzie na Swieta Wielkanocne postanowil nas ugoscic pewien Slowak. Daniel, bo tak mu bylo na imie, 25 lat, czlowiek we wlasnej opinii bardzo szczesliwy. Podczas gdy jego koledzy z trudem wiaza koniec z koncem w Slowacji, on kupil za bezcen 600 metrow plazy i duzy kawal ladu i postanowil wybudowac tam hostel. Wlasna plaza, domek na drzewie, hostel w budowie, pies i stado koni... czegoz wiecej trzeba? Wraz z pracujacymi u niego wolontariuszami, Marina i Jorge, spedzilismy tam spokojne Swieta. Po Swietach wrocilismy do stolicy.

Przez pare dni probowalismy spokojnie wymyslic co dalej. Statki do Kolumbii kosztuja 500 zl, przez dzungle nie bedziemy sie przedzierac z duzymi plecakami i bez lekow antymalarycznych, z powrotem do Kostaryki bardzo nam sie nie chcialo.... Rozeslalismy wiadomosci na roznych jachtostopowych portalach i jedyne co nam sie udalo znalesc to zaproszenie od pewnych Australijczykow zeby zeglowac z nimi na Polinezje Francuska. Zaproszenie odrzucilismy. W miedzyszasie nacieszylismy sie wielkomiejskim zyciem. Zwiedzilismy duza czesc miasta (w tym zabytkowa Panama Viejo), poogladalismy miasto z 40 pietra wiezowca Trump Tower, skorzystalismy za darmo z jacuzzi i basenu na 13 pietrze innego wiezowca... Daniel mocno nam pomogl (Slowianska krew, mial obcykane gdzie co mozna tanio). Dodatkowo zostalismy przewiezieni radiowozem przez najgorsze slumsy (panowie policjanci zmartwili sie, ze cos by nam sie tam moglo stac i postanowili nas przewiesc w bezpieczniejsze miejsce). Milo bylo, ale jednak w tym miescie pieniadze plyna jak woda i naprawde trzeba sie wydostac. Podpowiedz znalezlismy w hostelu. O tanszej lodce to Kolumbii powiedzial nam stary znajomy, ktorego poznalismy w domkach na drzewie w Nikaragui, a potem jeszcze raz na niego wpadlismy w Boquete. Swiat jest maly i caly czas sie wpada na tych samych ludzi.
Jutro, jesli nic sie nie wydarzy, Kolumbia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz