piątek, 5 lipca 2013

Ekwador.... cz.2

Im dluzej tu jestem, tym bardziej jestem zakochana w tym kraju. Jestem bardzo powolna podrozniczka i jakos nie potrafie zrobic tego tak jak inni - dzien tu, dzien tam i juz spadamy, bo czeka Peru.
W Quito spedzilam pare dni, nie powalilo mnie na kolana, ale i nie moge nic zlego o tym miescie powiedziec. Na wulkan w koncu sie nie wspielam, bo za pozno dojechalam  i juz mnie nie chcieli wpuscic, za to zrobilam pare sciezek przyrodniczych w okolicy. Ostatniego dnia poszlam jeszcze do muzeum sztuki ludowej (bardzo pozalowalam, ze nie wzielam ze soba komorki, zeby robic zdjecia, bo muzeum okazalo sie super ciekawe).
Zostalabym troche dluzej, ale jakos nie bardzo juz mi sie chcialo chodzic po muzeach, a Luis okazal sie troche nudziarzem (chociaz uznal moja teorie na temat jego uzaleznienia od internetu za bardzo interesujaca i powiedzial, ze zauwazam rzeczy, ktorych nie widza inni - ciekawe czemu?).
Nastepny krok: Latacunga. I znowu Couch Surfing, chyba to z kolei jest moim uzaleznieniem, jak do tej pory w Ekwadorze spedzilam tylko jedna noc w hostelu i wcale nie mam ochoty na wiecej, tak zyje sie duzo ciekawiej. Moja gospodyni, Darina, byla bardzo mila, ale przez 3 dni widzialam ja doslownie przez chwile. Zostawila mi tyko klucze do domu, wytlumaczyla co i jak, a potem zniknela. A potem zaczelam poznawac rozne osoby, ktore zaczely pojawiac sie w jej domu i przedstawiac sie raz jako jej znajomi, raz jako rodzina...
Nastepnego dnia pojechalam do miasteczka Zumbahua, skad ruszylam nad jezioro Laguna Quilotoa. Polozone wysoko w gorach, otoczone pieknymi szczytami, troszke przypominalo mi Morskie Oko. Spedzilam kilka godzin schodzac po bardzo stromym zboczu nad wode, a potem, z ogromnym wysilkiem wracajac spowrotem. Piekne, ale nie tak jak Cuicocha.
Nastepny dzien, Pujili, malutka indianska miejscowosc bardzo blisko od Latacunga, gdzie akurat odbywal sie cotygodniowy targ. Zjadlam tam zniadanie i wypilam pare ciekawych rzeczy: najpierw sok z alfalfa (to chyba po naszemu lucerna, tak mowi internet przynajmniej), a potem "napoj za 1 dolara". Jego przygotowanie wygladalo nastepujaco: gruba pani chlusnela do miksera jedno jajko, chochelke piwa, chochelke soku wieloowocowego, jerzynowego, z alfalfa, z marchewki, z nie-wiem-czego, lyche substancji wygladajacej jak czekolada z orzechami i troche czarnej, gestej mazi, o ktorej powiedziala "witamina" (a na etykietce butelki byl umiesniony pan). Po czym zmiksowala to, nalala mi szklanke i dala do wypicia. A potem druga i trzecia szklanke, bo w mikserze jeszcze zostalo. Ciezko wytlumaczyc, jak to smakowalo, ale bylo dobre, a kolor mialo szaro-bury.
Potem jeszcze wdrapalam sie na punkt widokowy (z ktorego nie bylo widoku, bo byly drzewa), pokrecilam sie troche po straganach i wrocilam do Latacunga, gdzie probowalam zwiedzic miasto, ale z powodu deszczu nic prawie nie zobaczylam. Szare, bezbarwne miasto, gdzie obojetne czy w dzien powszedni, czy w weekend 3/4 miejsc jest zamknietych. Zjadlam tez miejsowy przysmak, czyli pieczen ze swinki morskiej. Fuj. Tego nie nalezy robic.
Nastepnego dnia wyjechalam z Latacunga  i wczesnym popoludniem wysiadlam w Baños, chyba najbardziej turystycznym miejscu, jakie widzialam od czasu Tagangi.
Poniewaz Juan, moj cs-host pracowal do wieczora, zostawilam plecak w jakiejs kawiarence internetowej i ruszylam na podboj miasta. Zyje ono chyba wylacznie z turystyki, oprocz hosteli, restauracji i agencji turystycznych sa tu tylko gorace zrodla, gdzie za wstep placi sie 2-3 dolary i mozna sie pomoczyc troche w goracej wodzie z mlodymi Amerykanami i starymi Ekwadorczykami. Zwiedzilam miasto (bardzo ladne, sporo cieplejsze niz poprzednie) i poszlam na pobliska gore, z wiadomych przyczyn zwana Las Antenas, na ktorej byl piekny punkt widokowy na pobliski wulkan Tungurahua (aktywny). Wieczorem wrocilam i pomimo, ze Juan obiecal byc o 9 w domu, spedzilam ponad godzine siedzac pod plotem. Gdy w koncu wkurzona troche (glownie z powodu deszczu), zdecydowalam sie opuscic to miejsce i poszukac jakiegos hostelu na nocleg, doslownie w ostatnim momencie z taksowki wyskoczyl moj nowy gospodarz.
A potem poznalam jeszcze jego wspollokatorow i tak zaczelo sie pare zwariowanych dni w ich zwariowanym domu.
Juan Carlos, Patricio i Ovidio (czyli JuanK, Pato i Ovi), wszyscy sa podroznikami, wszyscy pracuja w agencjach turystycznych i wszyscy maja dredy (no dobra, Juan wlasnie dzisiaj scial i marudzil ze mu w leb zimno). W ich domu praktycznie zawsze sa jacys podroznicy, maja drzwi otwarte dla kazdego i kazdy robi tam, co mu sie podoba. Tylko nie sprzata :P Tego dnia dlugo nie poszlam spac, kazdemu z osobna musialam opowiedziec sowja historie i kazdy z osobna musial mi opowiedziec swoja. Dlugo rozmawialismy, ogladalismy telewizje, po czym kazdy zasnal, tam gdzie znalazl dla siebie kawalek miejsca.
Nastepnego dnia zaszalalam, i za rada chlopakow wyporzyczylam rower i ruszylam na "droge wodospadow". Towarzyszyl mi jeden chlopak z wyporzyczalni, ktory, jako ze nie mial nic innego do roboty, tez wybral sie do wodospadow. Byla ich niezliczona ilosc. Najwiekszy, zwany Pailon del Diablo (czyli diabla morda), byl chyba najwiekszym wodospadem, jaki kiedykolwiek widzialam (przynajmniej jesli chodzi o ilosc wody przez niego przelatujacej) i zrobil na mnie niesamowite wrazenie. Wieczorem poszlam z chlopakami na 4*4, czyli 4 drinki za 4 dolary. Baños to bardzo interesujace miejsce.
Kolejnego dnia, Pato zabral mnie na skalki, zeby sie troche powspinac. Moja pierwsza wspinaczka w gorach, rewelacja. Momentami brakowalo mi troche sily i odwagi, ale Patricio mial jej troche wiecej i troche wciagnal mnie w najciezszych momentach;) Wspinala sie z nami jeszcze Amerykanka Tina, z ktora wieczorem poszlysmy jeszcze wykapac sie w goracych zrodlach, zeby zrelaksowac troche bolace miesnie.
06.05, czwartek, niestety, musialam juz wyjechac. Bo swiat jest wielki i nie powinno sie spedzac za duzo czasu w malych turystycznych miasteczkach. Chociaz, znajac mnie, tak uloze trase zeby jeszcze tam wrocic. Bardzo dobrze sie czulam w Baños, wiec kto wie. Za rada innego couchsurfera, Hiszpana Pelusso, stanelam przy drodze i po 5 minutach zatrzymanym samochodem jechalam juz do Puyo, miasteczka w Oriente, zachodniej czesci kraju. Czyli, prosciej mowiac, Amazonia. Tam, czekal juz na mnie kolejny host, tez Patricio. Co prawda nie odbieral telefonu, ale Pelusso dokladnie wytlumaczyl mi jak do niego dojechac (zabawne, ilu podroznikow sypia u tych samych osob...), wiec pod wieczor juz tam bylam.
Patricio mieszka w malym, drewnianym domku za miastem, razem ze swoja mama i dziadkiem. Za domem mial pare malych, drewnianych domkow, gdzie aktualnie, oprocz mnie nocowalo troche argentynskich i hiszpanskich hipisow. I znow, bardzo pozytywnie. Co prawda bez pradu i bierzacej wody (kapalismy sie w deszczowce, ktorej akurat nie brakowalo), ale bardzo milo. Andres, Fefe, Paula i Clara, to moi aktualni wspollokatorzy. Dziewczyny usmazyly na kolacje empanady i spedzilismy razem bardzo mily wieczor.
Dzis za to, poszlismy razem do miasta, idac bardzo ladna sciezka przyrodnicza. Spedzilismy troche czasu na targu i, jak widac w kafejce internetowej;)
cdn.

P.S. Na koniec jeszcze zapomniana historia z Kolumbii. Opowiem ja, bo zawsze sie smieje, jak to wspominam.
Jechalam bardzo zatloczonym, nocnym autobusem z Cali do granicy, obok mnie siedziala Indianka z dzieckiem, ktore bez przerwy spadalo jej na mnie. Bylo bardzo niewygodnie, a ja bylam juz bardzo zmeczona. Kiedy w koncu udalo mi sie zasnac, obudzil mnie wyjatkowo irytujace odglos piejacego koguta. Powtarzal sie raz po raz, w rownych odstepach czasu, dzwonek komorki. Nikt nie wylaczyl, ale po kilku minutach w koncu zamilkl. Znow przysnelam i znow to samo. Ludzie sie pobudzili, ale nikt nie reaguje. Gdy sytuacja powtorzyla sie 3 raz, mocno juz zirytowana, pytam, czy ktos by nie mogl tego wylaczyc. Popatrzyli na mnie zdziwieni. Ktos baknal cos, ze nie wiedza, kto jest wlascicielem. Wtedy unioslam troche glowe i zrobilo mi sie bardzo glupio, bo na gornej polce ujrzalam koguta. Piejacego w rownych odstepach czasu swoje niesamowicie denerwujace kukuryku.
Tak to jest... W Europie ludzie woza koty, psy i swinki morskie, tu swinki morskie sie je, psy kopie w tylek, a wozi wszelkiego rodzaju drob. Koguty na gornych polkach autobusu, kury w kartonach, kurczaki ze zwiazanymi nozkami, albo w siatkach, pod siedzeniami....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz