środa, 26 czerwca 2013

Ekwador, poczatki

18.06.2013 przekroczylam podobno niebezpieczna granice Kolumbia-Ekwador, wsiadlam w autobus i zajechalam do miasta Ibarra. W trakcie poszukiwania hostelu zajrzałam do kafejki internetowej, zeby sprawdzic, czy przypadkiem nie odpowiedziala mi jedyna osoba z couchsurfingu, do ktorej wyslalam zapytanie. Nie bardzo na to liczylam, ale postanowilam zerknac. Osoba nie odpowiedziala, ale za to dostalam zaproszenie od kogos innego (zapomnialam, ze zapytanie udostepnilam takze innym osobom mieszkajacym w okolicy, tak, ze moga one zaprosic mnie). Mario, student 4 roku prawa. 0 znajomych, 0 referencji, malo informacji podanych w profilu. Zasada numer jeden mojego kodeksu bezpieczenstwa: nigdy nie akceptowac zaproszen od takich osob.
Tak wiec zrobilam ten jeden wyjatek i zadzwonilam na podany numer. Po kilkunastu minutach spotkalismy sie i tak zaczely sie moje dobre doswiadczenia zwiazane z Ekwadorem. Mario i jego dwaj koledzy, blizniacy - Jose i Jorge zabrali mnie samochodem na punkt widokowy, z ktorego bylo widac jezioro Yahuarcocha (co w jezyku Kichwa znaczy jezioro krwi, poniewaz w tej okolicy Hiszpanie zabili wielu Indian), zjedlismy kolacje razem, a chlopaki postanowily nauczyc mnie mowic po ekwadorsku. Okazuje sie, ze tu hiszpanski jest nieco inny niz w Kolumbii, uzywa sie wielu slow z Kichwa, na lulo mowi sie naranjilla, na truskawke (fresa) - frutilla, zamiast "que frio!" (jak zimno), mowia "achachai!", a do znajomych zwracaja sie "mi hijo", "mi hija" (synu, corko), itp itd. Spedzilismy bardzo mily i pouczajacy wieczor (dowiedzialam sie bardzo duzo o sytuacji spoleczno-politycznej Ekwadoru, kulturze, tradycjach), potem wypilismy dzbanek hervido - goracego soku z lulo z niewielka iloscia alkoholu, po czym Mario zabral mnie do swojego domu, gdzie dostalam wlasny pokoj i strasznie zmeczona (po nieprzespanej poprzedniej nocy) poszlam spac.
Nastepnego dnia poszlismy na targ, gdzie zaczelam poznawac ekwadorskie jedzenie. Jedza tu glownie ziarna, co najmniej 4 typy kukurydzy, soja,  soczewica i wiele rzeczy, ktorych polskich odpowiednikow nie znam. Sniadanie to kupka bialego gotowanego mote (tajemnicze ziarno wielkosci duzej fasoli), z kawalkami kurczaka, swinskiej skory (cuero - paskudztwo, gorsze od kolumbijskiego chcicharron), salatka i smazonymi ziarnami kukurydzy. Czasem z groszkiem i ziemniakami. Obiad z reszta nie jest bardzo rozny, tylko do tego je sie ryz.
Potem rodzina Maria zabrala mnie na wycieczke w gory, do dziadkow. Pokazali mi piekne okolice, pilismy wode z wodospadu, spacerowalismy po bedacej ich wlasnoscia plantacji kawy, jadlam guayavy i banany prosto z drzewa. Dziadkowie zrobili bardzo dobry obiad i po poludniu wrocilismy. Poniewaz nastepnego dnia rano chcialam wybrac sie do wodospadu Peguche, ktory znajduje sie nieco na poludnie, pod wieczor pozegnalam sie ze wszystkimi i wsiadlam w autobus do miejscowosci o tej samej nazwie.
Bez problemu znalazlam polecany mi przez Maria hostel Aya Huma (co w Kichwa znaczy glowa diabla), gdzie udalo mi sie uzyskac znizke i (z braku innych turystow) dostalam wlasny duzy pokoj.
Potem razem z panem z hostelu zjedlismy bardzo dobra kolacje (tutejsze jedzenie smakuje mi chyba bardziej niz kolumbijskie) i poszlam spac, pod koldra i trzema kocami. Andy sa piekne, ale ostatni raz tak wymarzlam chyba w Polsce...
Nastepnego dnia poszlam nad wodospad. Sliczna kaskada, spieniona rzeka, miejsce kultu dla Indian, gdzie za dwa dni, z okazji Inti Raymi (swieto slonca, przesilenie letnie) odbedzie sie duza uroczystosc, z rytualnymi kapielami w wodospadzie. Ludzie po drodze zapraszali mnie na to swieto, stanowczo odradzajac wyprawe do Cotacachi, innego indianskiego miasteczka (podobno bardzo niebezpieczne, ze wzgledu na walczacych miedzy soba Indian, z tego co mowia, kazdego roku ktos ginie na ulicy).
Z nad wodospadu poszlam nad Laguna San Pablo, ladne, otoczone indianskimi wioseczkami jezioro. W ogole poki co w Ekwadorze widze wiecej Indian niz innych ludzi. Wygladaja pieknie, wszyscy w ludowych strojach, z czarnymi wlosami do pasa.
Po poludniu pojechalam juz do Otavalo, najbardziej indianskiego z indianskich miasteczek, gdzie juz czekal na mnie moj kolejny couchsurfingowy host, Afroekwadorczyk, Marco.
U Marco spedzilam chyba z 5 dni. Bardzo pozytywna osoba, jedno z moich najlepszych couchsurfingowych doswiadczen, artysta malarz, pracujacy w restauracji, gdzie spedzilam wiele wieczorow, gdy na ulicach bylo juz za zimno zeby sie wloczyc. Marco poznal mnie ze swoimi licznymi znajomymi i pokazal duza czesc miasta.
W piatek wyruszylam na poszukiwanie swietego drzewa, Lechero, ale zamiast niego znalazlam Parque Condor, schronisko dla pokrzywdzonych przez los ptakow drapieznych. Bardzo ciekawe miejsce, schowane miedzy gorami, wiele kilometrow od cywilizacji, miejsce gdzie lecza i trenuja sokoly, orly, sowy, jastrzebie.. no i kondory. Wielkie ptaszydla, nieco przypominajace przerosniete indyki. Zobaczylam tez, jak pracujacy tam Niemiec trenowal niektore ptaki, wracajace zawsze na jego zawolanie. Piekne doswiadczenie.
W drodze powrotnej, na zupelnym pustkowiu, zatrzymal sie jakis samochod, juz pelen ludzi i kierowca zapytal, czy mnie nie podwiesc. Zgodzilam sie. Wsiadlam, a w srodku.... spotkalam Anie, Polke z nieporetu, ktora poznalam wczesniej w Tagandze. Ze swoimi couchsurfingowymi znajomymi.
Sobota w Otavalo to dzien targowy, a tym razem takze Inti Raymi. Razem z Morgan, amerykanska przyjaciolka Marco wybralysmy sie wiec na babskie zakupy. Takiego targu jeszcze nigdy nie widzialam! Byly tam cale gory przeslicznych rzeczy i nawet ja zrezygnowalam z mojego wiecznego oszczedzania pieniedzy i kupilam sobie kilka fajnych drobiazgow. Za to Morgan po prostu dostala szalu. Z trudem wynioslysmy z targu wszystkie rzeczy, ktore nakupowala, koce, swetry, bizuterie... Coz, czasem trzeba troche zaszalec, ale ona to juz przegiela ;)
Wieczorem, kiedy Marco skonczyl prace (czyli okolo polnocy) poszlismy na piechote do Peguche. Tym razem miasteczko wygladalo zupelnie inaczej niz poprzednio: wypelnione po brzegi ludzmi, rozbrzemiewajace po brzegi muzyka. Ta z glosnikow (ktore ucichly o godzinie 2) i ta prawdziwa, wygrywana przez Indian na gitarach, piszczalkach, wytupywana o ziemie. Najpierw poszlismy nad wodospad. Bylam zaskoczona tym, jak malo ludzi spotkalismy po drodze. Gdzie niegdzie tylko widac bylo ogniska na polanach i ludzi tanczacych wokol.
Wspielismy sie na gore, tam, gdzie rzeka za paremetrow zaczyna spadac w dol. Dokonalismy rytualnego oczyszczenia, czyli wlezlismy do wody po kolana i wypilismy po piwie. Marco pogadal chwile z ksiezycem, a potem z glosami, ktore dobiegly nas z pobliskiej groty, a potem wrocilismy do tanczacych tlumow, gdzie spotkalismy sie z reszta znajomych.
Duzo by tu opowiadac... Najlepsza impreza na ktorej bylam od czasu Palermo. Wystarczy powiedziec, ze bylismy w domu o 9 rano i Marco po godzinie snu bez narzekania poszedl do pracy. Wypilismy mnostwo jezynowego hervido, rumu, tanczylismy w indianskich kregach dookola muzykantow. Wszyscy byli tacy szczesliwi, a ja w myslach porownywalam tych tanczacych, rozesmianych ludzi w kolorowych maskach z tymi samymi, wracajacymi po ciezkim dniu pracy z pola,zmeczonymi, niosacymi narzedzia na ramionach... Slonce, slonce... Cale nasze zycie od niego zalezy. Takie piekne swieto...
Nie pamietam jak wrocilismy, pamietam, ze zjedlismy sniadanie na targu, znowu jakis groszek z kukurydza i kurczakiem, bardzo, bardzo dobre, a potem, juz tuz pod domem, jeszcze po empanadzie z morocho (kolejne ziarno).
Niedziele spedzilam na odsypianiu.
W poniedzialek za to (moj ostatni jak na razie dzien w Otavalo), dla Marco dzien wolny, pojechalismy razem z Morgan i jej znajomym Mauro nad jezioro Cuichocha, piekna lagune w kraterze wciaz aktywnego wulkanu. Dolaczyla do nas para poznanych po drodze Hiszpanow. Obeszlismy jezioro dookola, piekne, z dwiema wyspami po srodku. Potem, wbrew temu, co mi odradzano w Peguche, zajechalismy do pobliskiego Cotacachi, zeby zobaczyc, jak tutaj swietuja Indianie.
Doswiadczenie bylo diametralnie rozne od tego z Peguche. Tam, wszyscy zapraszali nas do tanca, tutaj - tanczyli (a wlasciwie tupali przy akompaniamencie gwizdow) wylacznie Indianie. Wkazdym rogu glownego placu tanczyla inna grupa Indian. Tym razem, zamiast kolorowych masek, mieli na sobie czarne, czworokatne kapelusze, rozne dla roznych spolecznosci; futrzane spodnie, czasem wojskowe panterki. Gwizdali glosno, wymachiwali w powietrzu biczami, krzyczeli. Nie byli radosni i rozesmiani jak w sobote, tym razem nastroj byl raczej bojowy. Co jakis czas nastepowala zmiana - grupa Indian z danej spolecznosci przechodzila w nastepny rog, krzyczac dziko przebiegali przez ogromny plac. Stalismy niesmialo pod scianami domow, czujac sie troche nie na miejscu. Oprocz mnie bylo doslownie kilka bialych osob. Wszystkie wyjscia z placu byly obsadzone policja, uzbrojona, z tarczami.
Poszlismy boczna uliczka, gdzie oba krawezniki byly obsadzone pijacymi chiche  ludzmi. "To miejscowi, spolecznosc z Cotacachi" - objasnil mi ktos - "zbieraja sily i niedlugo tez rusza na plac".
Kupilismy wiaderko chichy, usiedlismy tez. Potem wrocilismy na plac, zobaczyc, co sie bedzie dzialo. A dzialo sie, dzialo...
Po jakims czasie uslyszelismy ryk, to miejsowi w koncu przestali pic i postanowili wlaczyc sie do zabawy. Poleciala pierwsza bomba z gazem pieprzowym w ich strone i nastapil odwrot. Stanelismy na podwyzszeniu pod kosciolem, zeby lepiej widziec co sie dzieje. To nie bylo juz radosne swieto, to byla okazja, by pokazac swoja sile, swoja waznosc. Nagle cos swisnelo w powietrzu i jakby granat upadl kolo mnie. Tlum gapiow rozpierzch sie na wszystkie strony. Mauro pociagnal mnie za reke, pobieglismy w jakas uliczke, zaslonil mi twarz chustka. W koncu, z oczami czerwonymi od gazu pieprzowego schowalismy sie gdzies za jakims domem.
Rozumiem, ze to czesc tradycji, inaczej nie potrafie sobie wytlumaczyc dlaczego policja mialaby to robic. Zupelnie nowe doswiadczenie, bardzo rozne od sobotniego.
Zgubilismy sie z pozostalymi ludzmi, sporo czasu minelo, zanim wrocilismy do Otavalo, tylko po to, zeby spakowac plecak i pozegnac sie z Marco. Poznym juz wieczorem, jak obiecalam mojemu kolejnemu couchsurfingowemu gospodarzowi, Luisowi, ruszylam w podroz do Quito.

I tu zaczely sie przygody...
Po pierwsze, Luis dal mi swoj numer telefonu, ktory nigdy nie zadzialal (potem tlumaczyl sie, ze utopil go w wodospadzie, podczas Inti Raymi), wiec porozumiewalismy sie tylko mailowo (Marco nie mial internetu, co utrudnialo sprawe). Po drugie, powiedzial, ze pierwszego dnia nie moze przebywac w swoim mieszkaniu (bo cos tam cos tam), wiec podal mi adres swojego kolegi, ktory mial nas oboje przenocowac.
Prawdziwa przygoda jest wtedy, kiedy ladujesz w obcym miescie w srodku nocy i nagle okazuje sie, ze nie znasz tu nikogo, zupelnie nie masz gdzie przenocowac, a najblizszy i najtanszy hotel jest o 5 dolarow drogi stad i kosztuje dolarow 20. Nie to, zeby to byl pierwszy raz, kiedy mi sie to zdazylo, ale poprzednim razem bylam w Tallinnie, bylo nieco cieplej i mialam namiot.
Nic to. Z wrodzonym sobie szczesciem, wybrnelam z tej sytuacji. Poniewaz kolega Luisa (ani on sam) nie przebywali pod wskazanym adresem, schornienia udzielil mi w swoim mieszkaniu stroz nocny. Naprawde uwazam, ze 90% ludzi jest wspaniala, a pozostale 10% nie potrafi tego okazac.
Nastepny poranek tez nie byl zly. Pojechalam do centrum, z plecakiem na plecach pozwiedzalam  troche, az dotarlam do informacji turystycznej, gdzie mily pan powiedzial mi, ze zaraz na pewno zostane zabita i obrabowana. Potem sprawdzilam po raz kolejny skrzynke pocztowa i zadzwobnilam (tym razem na numer domowy) do Luisa.
Okazal sie duzo lepszym czlowiekiem niz myslalam o nim poprzedniej nocy.
Byl student prawa, byl malarz, przyszla kolej na informatyka....
Informatyk udzielil mi wielu waznych informacji na temat miasta, zjadl ze mna obiad (menestra, czyli sos fasolowy lub soczewicowy z jakims miechem), po czym wyslal mnie na zwiedzanie, sam zatapaiajac sie ponownie w komputerze.
Quito jest fajne. Ladne, kolonialne, pelne fajnych zabytkow, no i otoczone ze wszech stron gorami. Zwiedzilam palac prezydencki, dwa koscioly (bazylike, na ktorej trzy wieze wspielam sie i ociekajacy zlotem kosciol jezuitow), przespacerowalam sie slicznymi uliczkami i wrocilam do mojego tymczasowego domu. W ramach kolacji Luis zabral mnie na uliczne zarcie.
Normalnie bardzo lubie takie rzeczy, ale tym razem doswiadczenie bylo nieco inne (nie mowie, ze nie ciekawe).
- Doooobre! Co to jest?
- A... smazone swinskie jelita [odruch wymiotny z mojej strony]
- A to juz mniej smaczne... Co to?
- Krowie zoladki
- A to?
- Kaszanka z ryzem na slodko
Sprobowalam tez zupy ze swinskim wszystkim i teraz naprawde czuje sie juz zahartowana.
Nastepnego dnia, rowniez za rada Luisa, pojechalam nieco na polnoc, na rownik (ktory dwie noce temu niepostrzezenie przekroczylam), gdzie znajduje sie muzeum Mitad del Mundo - srodek swiata. Po zrobieniu kilku efektownych fotek na rowniku i zwiedzeniu kilku muzeow (z ktorych tylko jedno, etnograficzne, znajdujace sie wewnatrz monumentu srodka swiata, zaslugiwalo na uwage) przeszlam 200 metrow dalej, gdzie znajdowal sie kolejny (podobno lepiej wyliczony, wg gps) rownik i kolejne muzeum, Inti Ñan. Bylo male, drogie, ale ciekawe. Przewodnik zademonstrowal nam (czyli mi, 3 Szwajcarom i wycieczce Nowozelandczykow) kilka interesujacych doswiadczen majacych udowodnic, ze naprawde jestesmy na rowniku (m.in. przeciwne spiny wody wypuszczanej ze zlewu po obu stronach rownika i stawiane jajka na gwozdziu na rowniku - jako pierwsza z naszej grupy tego dokonalam i nie chwalac sie, dostalam dyplom:P). Niektore wydaja sie sciema, musze troche poduczyc sie fizyki i doczytac na ten temat.
Po powrocie poszlismy z Luisem na miasto (wypilismy drinka w akwarium) i tak mi minal dzien.
Jutro planuje sie wspiac na pobliski wulkan Pasochoa, zobaczymy, jak mi wyjdzie i czy nie umre na chorobe wysokosciowa albo czy mi kolana nie odpadna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz