wtorek, 23 lipca 2013

Oriente

"Kiedy juz pozbedziesz sie zludzen co do Amazonii, wroc do Baños", powiedzial kiedys ktos.
Puszcza Amazonska to po prostu taki duzy las. Drzewa troche wieksze niz w naszym i troche wilgotniej, ale ogolnie podobienstw jest wiele. Ktos inny straszyl mnie, ze niebezpiecznie, ze nie powinnam jechac sama, tylko wykupic wycieczke, bo ludzie sa zli, bo zwierzeta grozne, bo opre sie o drzewo i cos mnie zje. Smialam sie wtedy, bo nie mam zwyczaju opierac sie o drzewa bez popatrzenia wczesniej, co na nim siedzi, ale wtedy jeszcze nie wiedzialam, ze w Amazonii potrzeba oparcia sie o drzewo jest jedna z najbardziej naturalnych. Kiedy pierwszy raz wybralam sie na wycieczke do lasu, brodzac w blocie do kolan i zjezdzajac po stromych stokach pagorkow co minute odczuwalam silna potrzebe przytulenia sie do jakiegos drzewa, zeby nie zaryc nosem w glebokim bagnie.
Nic mnie jednak nie zjadlo. Z dzikich zwierzat zobaczylam chmure motyli, troche ptactwa, zdechlego weza i niezliczona ilosc mrowek i komarow. Bardziej poczulam niz zobaczylam.
W Puyo spedzilam 5 dni, z dala od cywilizacji, bez pradu i biezacej wody, za to w bardzo milym towarzystwie. W tym czasie zawedrowalam do jakiegos wodospadu, nauczylam sie od Argentynek robic roznych sznurkowych plecionek oraz wraz z rodzina Patricia i innymi couchsurferami wybralam sie na wycieczke do indianskiej wioski przy ostatnim przystanku autobusu (czyli jakies 4 godziny w las). Wykapalismy sie tam w kolejnym wodospadzie (bo wodospadow nigdy za wiele) i pogonilismy motyle po lesie. Takim prawdziwym, stuletnim lesie...
Z Puyo nastepny przystanek: San Pedro de Tena, malenka wioseczka na koncu swiata i znow couch surfing. Tym razem Indianska rodzina, Timothy i jego rodzenstwo i ich dzieci. I znowu tlum innych podroznikow, pewnie z 15 osob wszystkich razem. Poziomem hardcoru zaczynamy zblizac sie do obozow harcerskich - znow bez wody, tym razem jednak nad rzeka, dodatkowa atrakcja: karaluchy, ktore trzeba kazdego wieczoru wytrzepywac z pizamy przed snem. Ciuchy nie schna, zaczynaja nabierac lesnego zapachu stechlizny ;)
U Timo spedzilam chyba z 6 dni. Ciezko mi powiedziec, co tak naprawde robilam, tam czas plynal troche inaczej. Moj gospodarz: troche wariat, przeszedl na piechote dzungle Amazonska w najszerzym jej przekroju, ponadto byl w Polsce i ma w domu mape Warszawy. Pozytywnie.
Pierwszego dnia pojechalam do Puerto Misahualli, dosc turystycznej wioseczki nad Rio Napo, gdzie z 40 dolarow stargowalam cene do 5 za wycieczke lodka w dol rzeki, wspinanie sie na punkt widokowy i kolejne plywanie pod wodospadem. Moj przewodnik wspomnial cos, ze pare dni temu byla tu dziewczyna z Polski... no i, poniewaz nie ma tu nas za duzo, szybko okazalo sie, ze chodzi o Anie z Nieporetu, ktora spotkalam juz 2-krotnie, w Tagandze i Otavalo.
Innego dnia, razem z Timothy i Pablo, pojechalismy do brata Timo, Javiera, ktory na swojej ziemi znalazl (a wlasciwie odkopal) ogromny glaz ze starymi inskrypcjami, prawdopodobnie z czasow Inkow. Nie chwalac sie, bylismy pierwszymi osobami fotografujacymi go. Ciekawe doswiadczenie... Potem, wraz z rodzina Javiera ugotowalismy Maito, tradycyjna potrawe z serc palmowych pieczonych na ogniu w specjalnym, zaroodpornym lisciu. Super! Wracajac (na piechote) spelnilo sie jedno z moich dlugo oczekujacych na spelnienie marzen. W Ameryce lacinskiej czekolada jest droga i nie za dobra. Cale wieki nie jadlam nic czekoladowego i bardzo, bardzo mi tego brakowalo. Tak wiec wpadlismy na chwile na plantacje kakao z mala domowa fabryka czekolady. Gdzie pokazano mi jak produkuje sie ten pokarm bogow i pozwolono mi zjesc ile chcialam. A potem jeszcze najedlismy sie surowego kakao. I w ogole zycie jest piekne.
W koncu, 16.07, z jednodniowym opoznieniem, wyjechalam z Tena i komunikajca laczona, na stopa i autobusem... powrocilam do Baños.
Gdzie dostalam goraczki i nastepne 5 dni spedzilam prawie nie ruszajac sie z domu. Nie wiem, czy cos zjadlam, czy to ta woda z kranu, ktora uparcie pije, czy cos mnie uzarlo, czegos dotknleam, ktos na mnie nakaszlal, czy tez moze, jak ktos zasugerowal, po prostu zmiana klimatu, ale w koncu skonczyla sie moja dobra passa. Raz tylko z Pato i dwiema Francuzkami wybralismy sie na skalki wspinac sie, ale ledwo dalam rade wdrapac sie na gore, i ze dwa razy poszlismy na piwo.
A potem, gdy tylko odzyskalam troche sil, 21.07 spakowalam plecak i ruszylam na wybrzeze....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz