sobota, 14 grudnia 2013

czas na zmiany

Po 3 miesiacach i 1 tygodniu zdecydowalam sie opuscic moja Czarodziejska Gore.
Nie bylo mi tam za dobrze, nauczylam sie juz chyba wszystkiego, czego moglam, utknelam w martwym punkcie, ale w koncu podjelam te bardzo trudna decyzje, ze czas ruszyc w dalsza droge. Dosyc juz tego spokojnego, nudnego trybu zycia, wstawania o 6 rano, jedzenia 3 posilkow dziennie, o stalych porach, pracowania na zmiane albo w przychodni, albo na izbie przyjec (jak zawsze mi trafialy sie najbardziej nudne i najbardziej siedzace opcje, pomimo, ze wyraznie powiedzialam, ze lubie duzo chodzic i nie mialabym nic przeciwko wizytom u przewlekle chorych i dzieci niedozywionych). Rozmowy z moimi starymi pannami, z ktorymi pracowalam wyraznie zle wplywaly na moje zdrowie psychiczne (bo jak ktos cale zycie siedzi w malenkim miasteczku na koncu swiata, narzeka, ze mu zle i czeka az ksiaze z bajki spadnie mu na glowe, to chyba popelnia gdzies blad i nie napawa pozostalych optymizmem) i uznalam, ze jak sie nie rusze, to chyba tu umre. Porownanie do Czarodziejskiej Gory nieprzypadkowe...
Spakowalam wiec pewnej soboty plecak, pozdrowilam wszystkich (bo wszyscy poza moja szefowa tak naprawde byli fajni), wykorzystalam, ze doktor Rodmy zjezdza samochodem na dol, do Pujili i zabralam sie z nim, konczac moja przygode z mala, indianska miejscowoscia, zagubiona wysoko w gorach.
Nowosci od pazdziernika (bo wtedy chyba pisalam ostatnia notke)? Nie wiele...
Na poczatku pazdziernika spedzilam pare dni pomagajac wloskim chirurgom, ktorzy akurat odwiedzili nasz szpital (zawsze to mila odmiana od przychodni), w wolne dni przewaznie jezdzilam do Baños, gdzie zaliczylam pare nowych gorek, pare wodospadow, skalke wspinaczkowa, raz wybralam sie nawet na splyw pontonowy rzeka Pastaza, raz (co zaliczam do moich najlepszych doswiadczen w Ekwadorze) zobaczylam noca wybuch wulkanu Tungurahua (rzadko sie zdarza, ze niebo jest bezchmurne, ale tym razem udalo mi sie zobaczyc splywajaca strumieniami po zboczach lawe). Poza tym pojechalam jeszcze raz do Quito (gdzie zwiedzilam Muzeum Banku Centralnego i ogrod botaniczny ze storczykami i motylami), jeszcze raz do Puyo, 2 razy do Ambato (rowniez ogrod botaniczny w domu slawnego poety Juana Mera), wybralam sie na piechote do miasteczka Chuqchilan (14 kilometrow waska sciezka, przez dzikie pustkowia, kaniony, gorskie zbocza... a na koniec malenka miejscowosc z przecudownym widokiem na gory i ta niesamowita cisza...).
Z okazji Wszystkich Swietych, poza odwiedzeniem cmentarza (ironicznie polozonego tuz przy szpitalu i zawieszonego wiencami z plastikowych kwiatow) najadlam sie az do bolu brzucha chlebowych dzieci (guagua pan) i opilam sie tradycyjnego napoju - colada morada (5 roznych owocow + maka z fioletowej kukurydzy) - co kraj to obyczaj.
I co jeszcze? Poznalam dwie Gdanszczanki - Anie i Agnieszke, ktore dosc nieprzypadkowo odwiedzily mnie w Zumbahua i z ktorymi potem spedzilam bardzo mily weekend w Baños (bardzo, bardzo pozytywne spotkanie), 2 dni potem zgubilam telefon (ktory po tygodniu odzyskalam) i to chyba tyle, co sie przez ten czas dzialo.
Co miesiac przyjezdzali nowi stazysci do pracy, w wiekszosci bardzo fajni. Po Cris, Giomy i Nathy przybyli Gabriela, Isabel, Fabian i Juan Carlos, a nastepnie Yolanda, Ana i Miguel. Przez jakis czas pracowal tez jako wolontariusz wloski pielegniarz Emanuele, a na stale zatrudnil sie rowniez Wloch, Omar.
Jak juz wspominalam, poza szefowa wszyscy byli w porzadku.


*

A teraz, juz od tygodnia siedze sobie w Baños i szykuje sie powoli do dalszej podrozy.
Wyleczylam za darmo zeby w lokalnym szpitalu (choc mam powazne watpliwosci co do jakosci tego leczenia), pojechalam jeszcze raz nad wodospad Pailon del Diablo (tym razem zobaczylam go od dolu), zjadlam pstraga w Rio Verde, poszlam sie powspinac, wybralam sie do goracych zrodel... Poznalam troche ciekawych ludzi, poswietowalam z okazji rocznicy nadania praw miejskich (miasto swietuje to caly miesiac), dzis wspielam sie na wulkan Tungurahua (nie na sam szczyt, bo zabronione z powodu aktywnosci, ale i tak... 14 godzin chodzenia).
A teraz... siedze sobie przy komputerze, jecze z powodu obolalych stop, bawie sie z 3 malutkimi kotkami, ktore juz miesiac temu sie nam urodzily... i planuje moj nastepny krok ;)

2 komentarze:

  1. Zacznę od życzeń z okazji Bożego Narodzenia i Nowego Roku. A poza tym; jaki masz status obecnie w Ekwadorze: turystka czy już może rezydentka?
    Fajny masz styl pisania. Lubię czytać takie blogi.

    OdpowiedzUsuń
  2. przepraszam, nie zauwazylasm komentarza. dziekuje bardzo, milo mi :)

    OdpowiedzUsuń