środa, 25 grudnia 2013

Swieta w Peru

17.12 spakowalam plecak po raz kolejny i opuscilam Baños.
Dluga i skomplikowana trasa dojechalam do Machala, duzego miasta na wybrzezu, na poludniu Ekwadoru, slynnego z najwiekszego na swiecie eksportu bananow. Potem dowiedzialam sie, ze w Peru na wszystkich Ekwadorczykow mowia "malpy". Machala - spodziewalam sie duzego, brzydkiego miasta, znalazlam mnostwo zieleni skapanej w intensywnym sloncu i calkiem zadbane centrum. Powitali mnie Vanessa i Jhonny, przyjaciele, ktorych poznalam dluzszy juz czas temu podczas mojego pobytu na wybrzezu. Pokazali mnie miasto, razem zjedlismy kolacje i wypilismy moje ostatnie ekwadorskie piwo. Po krotkiej i upalnej nocy, Jhonny odprowadzil mnie na samochod, ktory zabral mnie do granicy.
Po drodze raz zatrzymala nas straz graniczna i (nie wiedziec czemu) skontrolowala tylko moj paszport. Pan pogrozil mi palcem i zapowiedzial, ze na granicy bede placic kare. Minelo dokladnie pol roku, od kiedy wjechalam do Ekwadoru (wiza przewidywala tylko 3 miesiace).
Na granicy o dziwo bez problemow. Mila pani w okienku kazala mi zrobic kserokopie paszportu (zestresowana zapomialam, ze w plecaku mam przynajmniej 3 kopie i poszlam na druga strone ulicy kserowac) i poinformowala, ze nie moge wrocic w ciagu 9 miesiecy.
I zaczelam moja przygode w Peru.
Tego samego dnia mialam umowiony nocleg w nadmorskiej miejscowosci Máncora, ale po drodze postanowilam odwiedzic przygraniczny park narodowy. Pierwsze co mnie uderzylo w Peru, ceny autobusow. To nie Ekwador, gdzie podrozuje sie godzine za 1 dolar...
Do parku Manglares de Tumbes dojechalam transportem mieszanym, autobusem i mototaxi - czyli czyms, na co w Ameryce Srodkowej mowia tuk-tuk, a co jest rozklekotana budka przyczepiona do rozwalonego motoru. Dawno juz tej nowoczesnosci nie widzialam...
Po dluzszej negocjacji zakupilam wycieczke lodka po kanalach obrosnietych mangrowcami. Strasznie belkocacy pan (peruwianczycy w mojej opinii nie umieja mowic) zabral mnie na wyspe z piekna plaza, do hodowli krokodyli (ktore podobno maja zamiar wypuscic kiedys na wolnosc, ale od 20 lat jeszcze tego nie zrobili), pogadal mi troche o drzewach mangrowych (nic prawie nie zrozumialam) i pokazal, gdzie rozmnazaja sie rybitwy. Fajnie, fajnie, ale lepsze mangrowce widzialam w Ekwadorze, Hondurasie, Salwadorze i Gwatemali.
Nastepnie udalam sie juz do Mancora, gdzie czekal na mnie moj couchsurfingowy gospodarz, Luis.
Luis byl wlascicielem malego hostelu, ktory caly czas byl jeszcze w budowie, a kiedy mial wolne pokoje, nocowal za darmo roznych takich jak ja. Spotkalam tam wiec jedna Australijke i 2 Kanadyjczykow.
Nastepnego dnia popelnilam bardzo powazny blad i wybralam sie na piechote na dosc odlegla plaze. Nalozylam krem z filtrem, ale jak dla mnie troche zaslabym i (poniewaz bylam mocno upiaszczona) ominelam stopy. Tak wiec nastepny dzien spedzilam w hamaku, bo nogi mialam fioletowe i spuchniete i NAPRAWDE nie bylam w stanie zrobic wiecej niz 5 krokow. Na szczescie Australijka przyniosla mi obiad, bo tak to bym z glodu chyba umarla.
Dzieki licznym kremom i ibuprofenowi w koncu jakos zebralam sie do kupy i 21.12 wyjechalam z Mancora. Po dluzszej podrozy przez pustynie (tak, tak, polnoc Peru to strasznie nudna pustynia) dojechalam do miasteczka Lambayeque, znanego z przedinkaskiej kultury Lambayeque i zwiedzilam muzeum archeologiczne. Pomimo zmeczenia spedzilam tam dosc dlugi czas, nie mogac wyjsc z podziwu dla geniuszu tych ludzi. Nie bede opisywac szczegolow, ale warto, warto.
Wieczorem zajechalam do pobliskiego Chiclayo (jesli sie nie myle, 3 co do wielkosci miasta Peru), gdzie spotkalam sie z moim nastepnym gospodarzem, Ernestem.
U Ernesta zamierzalam spedzic 2 dni i  jechac dalej, jednak okazalo sie, ze jest to osoba obdarzona duza zdolnosca perswazji i ogromna checia organizowania ludziom czasu, tak wiec zostalam na Swieta.
Ernesto (student medycyny) i jego mama, mieszkaja w centrum Chiclayo i sa bardzo sympatycznymi ludzmi, jednak przynajmniej poczatkowo, bardzo mi bylo ciezko u nich. Wszystko mi tlumaczyli BARDZO szczegolowo (nawet najbardziej oczywiste i widoczne rzeczy, takie jak to, ze drzwi od lazienki zamykaja sie na gwozdz, albo jak dojsc do parku archeologicznego, gdzie cala droga jest oznaczona strzalkami) i ogolnie mowili duzo za duzo (nawet, kiedy bylo ewidentnie widac, ze jestem bardzo zmeczona i juz zasypiam). Pomimo to, bardzo pozytywnie wspominam czas spedzony z nimi. Musialam szczegolowo opowiedziec im o zasadach nauczania medycyny w Polsce i systemie sluzby zdrowia, wysluchac drugiej, podobnej opowiesci oraz wszystkich przemyslen Ernesta na kazdy temat. Troche juz odzwyczailam sie od kladzenia sie spac o 3 nad ranem, ale tym razem bylam do tego zmuszona...
Pierwszego dnia zwiedzilismy miasto (nic nadzwyczajnego), nastepnego, wybralam sie (tym razem sama, ale po dokladnej instrukcji) do piramid w Tucume (zbudowanych przez ludzi Lambayeque) - w tym najwiekszej piramidy w calej Ameryce, ktora niestety prawie nie byla widoczna spod rusztowan. Trzeciego dnia, w Wigilie, zwiedzilam ogromne muzeum ze skarbami wydobytymi z pobliskich grobowcow Sipan, pelnym mumii, zlotej, srebrnej i miedzianej bizuterii, przedmiotow kultu, naczyn ofiarnych i sama nie wiem juz czego, ale spedzilam tam tyle czasu, ze az straznik musial mnie wyganiac.
A nastepnie wzielam sie za swietowanie Bozego Narodzenia wraz z moimi gospodarzami. Tutaj nie jest to swieto obchodzone az tak hucznie jak w Polsce, nie spiewa sie koled, jest tylko pare glupiutkich piosenek opowiadajacych o niczym, wszedzie jest mnostwo swiatelek, ludzie strzelaja petardami, a na kolacje je sie indyka z garbanzo (czyms podobnym do fasoli) i pije czekolade.
O polnocy zostalam matka chrzestna, tzn dostapilam zaszczytu ulozenia figurki Jezusa w szopce. I to chyba tyle, jesli chodzi o swiateczne tradycje. Dzis jest Boze Narodzenie i nie robimy dokladnie nic. Tzn, Ernesto i jego mama spia, a ja pisze to wszystko ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz