sobota, 23 lutego 2013

El Salvador czesc 2

Juayua to malutkie, kolonialne miasteczko, ciche i spokojne, bardzo przyjazne. Spedzilismy tam 2 noce. W srode (13.02) wybralismy sie na spacer do pobliskich wodospadow. Zabraly sie z nami razem dwa hostelowe pieski, wytrwale wedrowaly z nami przez pol dnia, nawet w czasie deszczu, ktory nas potem zlapal.
W czwartek pojechalismy chicken busem do kolejnego malego miasteczka, Ataco, a stamtad do Tacuba. Ataco zrobilo na nas chyba jeszcze lepsze wrazenie niz Juayua (pomimo deszczu). Wiekszosc scian domow pomalowanych jest a najbardziej kolorowe z mozliwych malowidla. Po wdrapaniu sie na punkt widokowy ze zdziwieniem zauwazylismy, ze zamiast szumu samochodow z dolu dobiegaja nas tylko radosne krzyki dzieci. No coz.... moze szkoly nie maja? Wypilismy dobra kawe, pstryknelismy pare fotek, w dlugo poszukiwanej ksiegarni zaopatrzylismy sie w hiszpanskojezyczna literature na podroz (Maly Ksiaze dla Davida i Popol Vuh, legendy Majow dla mnie - najciensze ze znalezionych ksiazek, zeby sie nie przedzwigac).
Tacuba juz taka ciekawa nie byla. Ale nie o to chodzilo.... Pojechalismy tam w nieco innym celu, a mianowicie zeby odwiedzic polecany nam przez Daniele i Nelsona Park Narodowy o wiele mowiacej nazwie El Imposible. Zakwaterowalismy sie w jednynym istniejacym w miasteczku hostelu, w ktorym wraz z poznana tam dwojka Amerykanow zdecydowalismy sie wykupic nastepnego dnia wycieczke do Parku polaczona z.... skokami z wodospadow. 7 wodospadow.
O ile dobrze pamietam, po pobycie w PN Semuc Champey w Gwatemali obiecalam sobie ze juz nigdy wiecej tego nie zrobie, wiec nie wiem, co mi strzelilo do glowy i czemu zdecydowalam sie jeszcze za to zaplacic. Pomimo przerazajacych skokow (na ktore z mojej strony pozostali musieli czasen troche czekac) Park Narodowy okazal sie naprawde przepieknym, niesamowitym miejscem, a przewodnik po drodze pokazal nam kupe ciekawych roslin i zwierzat. Wieczorem zajechalismy spowrotem do San Salvadoru, gdzie juz czekali na nas Daniela i Nelson, z ciekawa propozycja na weekend.
W sobote z samego rana zapaowalismy sie do wypozyczonego samochodu, zgarnelismy po drodze pare kolezanek Danieli i pojechalismy w gory, na polnoc, do PN Montecristo, w okolicy granicy z Hondurasem i Gwatemala.
3 dni wczesniej umieralam z goraca na plazy, teraz temperatura spadla do ok 5 stopni, a na dodatek padalo i wialo przerazliwie. Co wiecej, las byl sosnowy i gdyby nie liczyc malo rzucajacych sie w oczy tropikalnych roslinek, moznaby pomylic z Borami Tucholskimi. Pomimo nieprzyjaznej pogody udalo nam sie wybrac na bardzo mily spacer, odwiedzilismy scisly rezerwat, ktory przypominal nieco chyba Puszcze Amazonska (ale nie wiem, nie bylam jeszcze), zrobilismy obiad na grillu i ledwo przezylismy lodowata noc w namiotach. Nastepnego dnia odwiedzilismy jakies regionalne muzeum, oraz wybralismy sie nad przepiekna lagune.
A w poniedzialek rano, ze smutkiem pozegnalismy sie juz z naszymi gospodarzami i ruszylismy powolutku w strone granicy z Hondurasem.
Pierwsza noc planowalismy spedzic w miasteczku o wdziecznej nazwie Alegria, jednak z powodu awarii wody nie udalo nam sie znalesc miejsca na nocleg (jakos nikogo sie nie udalo przekonac, ze mozemy byc bez wody, jesli nam troche spuszcza z ceny), wiec wyladowalismy w sporym, brzydkim Usulutan. We wtorek z samego rana pojechalismy do Puerto el Triunfo, skad mielismy zamiar doplynac ladzia na polecana nam przez Daniele i Nelsona wyspe Pirraya. Niestety, okazalo sie, ze pomylilismy nazwy, i port, o ktorym mowila nam Daniela nazywal sie Puerto Parada, a z Puerto el Triunfo mozna doplynac tylko na inna wyspe (tzn na Pirraye tez mozna, ale za 30$ od osoby). Zaryzykowalismy. Wyspa na ktorej nas wysadzono okazala sie prawie bezludna i zamieszkana glownie przez krowy oraz porosnieta palmami. Przewoznik powiedzial, ze jesli dojdziemy na przeciwlegly brzeg wyspy, mozemy wziac stamtad lodz ktora zawiezie nas na Pirraye. Tylko najpier musimy przejsc jakies 10 km. Z duzymi plecakami, w samo poludnie, z zarem lejacym sie z nieba. Nie wiem czy uszlismy jeden kilometr, kiedy natknelismy sie niespodziewanie na jakichs ludzi. Zagadalismy i... okazalo sie ze wcale nie musimy wlec sie kolejnych 9 km, bo oto na horyzoncie majaczyla malenka lodka, ktora wlasnie zmierzala na nasza wymarzona wyspe. I w ten sposob zlapalismy stopa na lodke wypelniona kokosami.
Zeby sie dostac na lodke musielismy uzyc czegos w rodzaju promu, czyli wozu zaprzegnietego w 2 woly (krowy?), ktory zawiozl nas kilkanascie metrow od brzegu i ktorego przewoznik pomogl nam sie przerzucic na kokosowy statek. W ramach podwozki oczywiscie moglismy sie poczestowac. Bardzo ciekawe doswiadczenie.
Pirraya to wyspa ciekawa z tego wzgledu, ze chlopaki kopiace na niej pilke kilkanascie lat temu (? potrzebne zrodlo) stworzyly druzyne narodowa i doszly do mundialu.
Wysepka jest mala, ale bardzo przyjemna, Bylismy tam jedynymi turystami chyba od bardzo dawna, wiec wszystkie miejscowe dzieciaki biegaly za nami probujac sie zaprzyjaznic. Wynajelismy cabane, czyli cos w rodzaju prymitywnego domku kempingowego i zdecydowalismy sie wykupic obiad i sniadanie u wlascicielki.  Tak dobrej ryby chyba jeszcze w zyciu nie jadlam,a chociaz kawa byla z 10 razy przeslodzona, to sniadanie rowniez zaliczam do udnych.
Nastnego dnia, po dlugiej podrozy roznymi lodziami i autobusami wyladowalismy w Conchagua, na samym poludniu, rowniez na wybrzezu, gdzie planowalismy zostac na noc, a nastepnego dnia wdrapac sie na wulkan o tej samej nazwie, ale z powodu wysokich cen i niemilej baby w jedynym hostelu wdrapalismy sie jeszcze tego samego dnia (mielismy troche ulatwiona robote, bo do polowy wysokosci podwiozl nas jeden facet). Na gorze rozbilismy namiot, zjedlismy namiastke obiadu i poszlismy spac, zeby nastepnego dnia obejrzec wschod slonca nad Pacyficznymi wyspami.
I to by bylo tyle, jesli chodzi o El Salvador. 21.02, po ponad 2 tygodniach spedzonych w tym malenkim, ale slicznym kraju, przekroczylismy granice z Hondurasem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz