wtorek, 12 lutego 2013

Gwatemala w telegraficznym skrocie

W Gwatemali spedzilam sporo czasu (17.12 - 6.02) i to czasu bardzo ciekawego.
Zaczelam od Flores, turystycznego miasteczka na wyspie na jeziorze Peten-Itza. Wraz z poznanymi w autobusie rowerzystami z Alaski, Ashleigh i Jeremy´m (ktorzy mieli przymusowa przerwe w podrozy z powodu uszkodzonego kola od roweru) zamieszkalismy na kilka dni w malym, spokojnym hosteliku Doña Goya. Czas mijal tam spokojnie, na zwiedzaniu okolicy, plywaniu w jeziorze, polowaniu na lokalne jedzenie na targu i ulicach.
20.12 (dzien przed koncem 13 Bak´tu´n w kalendarzu Majow, przez niektorych oczekiwanym jako koniec swiata), wraz z dwoma Rosjanami z hostelu, wybralam sie do ruin Tikal. Byla to jedyna okazja, zeby zostac w ruinach na noc, z czego podobnie jak wiekszosc ludzi skorzystalismy. Przy wejsciu do Parku Narodowego, po zakupieniu biletu, spotkalam ponownie Marine. Byla z grupa znajomych z couch surfingu (Amerykanie i Wloch), a poniewaz mieli wynajety van, podwiezli nas do samych ruin. Potem zdecydowalam sie wziac razem z nimi przewodnika po ruinach... I tak to sie wszystko zaczelo. Marine, Natan, Sarah, Jesse, Ian, Marco (ktory wytlumaczyl mi najwieksza zagadke wszechswiata, dlaczego Wlosi sa jacy sa) i David, z ktorym przegadalam pol nocy lezac na kamiennym chodniku przy jakiejs piramidzie, bo na spanie bylo za zimno. O Davidzie jeszcze bedzie.
Tikal to niesamowite miejsce. Piramidy, swiatynie i palace porozrzucane na ogromnym terenie, w dzungli i chociazby nie wiem ilu turystow tam upchnac, wciaz bedzi to odludne miejsce.
Z okazji Bak´tu´n tej nocy mozna bylo ogladac liczne przedstawienia, tance przy ognisku, a takze protesty Indian Maja przeciwko lokalnej polityce (prezydenta oczywiscie tez nie zabraklo w czasie tego swieta narodowego).
Tuz przed swietami Amerykansko-Francuzko-Wloska grupa rozjechala sie do domow, moi znajomi z Alaski z juz zreperowanym kolem pojechali na druga strone jeziora, a ja samotnie spedzalam czas w hamaku. W Wigilie niespodziewanie dostalam telefon: jestesmy w naprawde wspnialym miejscu, przyjezdzaj - powiedziala Ashleigh. Carlos bedzie tam jechal za jakies 15 minut z Flores, zadzwon do niego to moze cie zabierze ze soba.
Nie mialam czasu na dopytywanie sie, kim jest Carlos, szybko wykrecilam podany numer, umowilam sie z tajemniczym Carlosem, wrzucilam pare rzeczy do plecaka i juz bylam gotowa. Szybka decyzja. Nikt nie chce spedzac Swiat samotnie.
Wspaniale miejsce nazywalo sie Jobompiche i znajdowalo sie dokladnie po drugiej stronie jeziora, czyli bardzo daleko. Carlos wraz ze swoja zona mieli tam maly rezerwat przyrody i nocowali turystow od czasu do czasu. Tam, w naprawde rajskim otoczeniu spedzilismy Swieta. Obiad swiateczny, skladajacy sie z ryzu, fasolki, jajek i tortilli Ashleigh i Jeremy ugotowali na kuchence turystycznej. W Boze Narodzenie obudzilam sie na hamaku nad sama woda, rowno ze wschodem slonca. Dzien ten spedzilismy lazac po dzungli, rozmawiajac z Carlosem, plywajac w jeziorze.
W drugi dzien Swiat wybralam sie samotnie do ruin Jaxha, lezacych nieopodal. Polowe drogi pokonalam autobusem, polowe na stopa, bo na autobus sie nie doczekalam. Pozytywne doswiadczenie. Ruiny fajne, duze, mozna sie bylo wszedzie wspiac. Wracajac podwiozla mnie grupa mlodych ludzi z firmy Movistar, sprzedajacych telefony komorkowe i w ten sposob nabylam gwatemalska karte sim z latwym do zapamietania numerem.
Z Flores wyjechalam chyba 28.12. Lanquin i Park Narodowy Semuc Champey naleza zdecydowanie do najpiekniejszych miejsc w Gwatemali. 29.12 byl z kolei najbardziej przerazajacym dniem calego mojego zycia: wraz z ludzmi z hostelu wybralismy sie do wodnych jaskin w Lanquin (plywanie ze swieczka w zebach, wspinaczka na linie po wodospadzie, skok ze skaly do czegos w rodzaju studni...) i Pärku Narodowego (skok na linie do przepieknej rzeki, podczas ktorego malo co sie nie zabilam o stalowy filar do ktorego lina byla przymocowana, a potem o skale w wodzie, skok z wysokiego mostu, wspinaczka gorska w bikini, plywanie w basenach uformowanych przez rzeke i kolejne skoki z wodospadow, nurkowanie w podwodnej jakini i sama juz nie wiem, co jeszcze, ale ciesze sie ze zyje).
30.12 zajechalam do Antigua Guatemala, dawnej stolicy i po dwoch godzinach znalazlam sobie prace w niewielkiej restauracji Angie Angie.
W Antigua spedzilam miesiac. Nastroje mialam rozne, od pelni entuzjazmu i radosci, po zupelnego dola (¨wyjezdzam z tego miasta jeszcze dzis¨). Praca byla ciezka, prawie nie mialam dni wolnych, ale bardzo zaprzyjaznilam sie z moimi kolegami z pracy  (Gwatemalczycy- Epa, Frosty, Leo, argentynska wlascicielka Angie, z dwubiegunowymi zaburzeniami osobowosci, Wloch Francesco, ktory zajmowal sie robieniem pizzy, wesola ekipa z kuchni...). Historie z tego miejsca zajelyby mi za duzo miejsca, wiec tylko napisze, ze ogolnie jestem bardzo zadowolona, Antigua jest piekna i interesujaca, a Gwatemalczycy naprawde fajni. Przez polowe czasu mieszkalam za darmo wraz z grajacymi u nas na gitarach chlopakami, Gustavo i Juan Andres, potem przenioslam sie do hostelu Banana Azul, gdzie tez poznalam wiele interesujacych osob. W jeden z wolnych dni wspielam sie na pobliski wulkan Pacaya, a pewnego dnia dostalam wiadomosc od Davida, ze kupil bilet do San Salvadoru i fajnie byloby sie znowu spotkac.
Tak jakos minal mi styczen.
W moj ostatni dzien pracy zrobilismy sobie w restauracji impreze. Angie otworzyla pare butelek swoich ulubionych argentynskich i chilijskich win, my kombinowalismy z kolorowymi drinkami... Na drugi dzien mialam kupiony bilet na 7 rano na autobus do Chichicastenango. Okolo 3 dalam sie przekonac Angie i jej kolezankom, Anie i Valerii, zebym olala autobus i jechala z nimi na plaze w Monterrico.
Nie rozumiem dlaczego, ale tak zrobilam. Monterrico jest ok. Troche goraco, troche komarow, troche za duze fale do plywania (w koncu Pacyfik), ale podobalo mi sie. Po drodze zjadlysmy naprawde rewelacyjne ceviche z krewetkami. Zaskoczyl mnie czarny piasek wulkaniczny na plazy. Dzien pozniej pojechalam samotnie do Santiago Atitlan, nad jeziorem Atitlan. Nie jest to bardzo daleko, ale musialam plynac lodzia i jechac 4 autobusami. Przezylam. W Santiago dopadl mnie przewodnik, ktory zmusil mnie niemal zebym poszla z nim. Pokazal mi miasteczko, zabral do swiatyni lokalnego bostwa, Maximona, pokazal gdzie moge tanio zjesc i wsadzil na lodke do San Pedro, bo, jak stwierdzil, tam bedzie mi latwiej znalesc tani nocleg. Cene tez mial negocjowalna wiec ogolnie pozytywnie oceniam. Santiago jest interesujacym miasteczkiem wypelnionym wlasciwie targiem ze sztuka ludowa, a ogolnie wszystkie miasteczka polozone nad jeziorem sa zamieszkale wylacznie przez ludnosc indianska (do tego stopnia indianska, ze nie zdejmuja strojow ludowych i nie wszyscy umieja po hiszpansku).
San Pedro przywitalo mnie hukiem imprez i straznikiem z Parku Narodowego, ktory koniecznie chcial mi znalesc hostel i zapisac mnie do grupy wspinajacej sie nastepnego dnia na wulkan San Pedro. Tym razem bylam bardzo asertywna i nie dalam sie. Pokoj w hostelu dzielilam z jakajacym sie Norwegiem, ktory byl tu chyba tylko po to zeby imprezowac. Poszlam wczesnie spac i nastepnego dnia z samego rana ruszylam na wulkan. Po drodze spotkalam tego samego straznika, ktory za darmo postanowil przeprowadzic mnie przez wszystkie rozstaje drog i pokazac mi jak wejsc na szczyt. Po drodze opowiadal mi o miejscowych uzdrowicielach, ktorzy na stokach wulkanu odprawiaja swoje magiczne rytualy. Wszystko po hiszpansku, ale zrozumialam.
Kolejnego dnia, po porannym zwiedzaniu miasteczka i zakupach na targu, wsiadlam z lodke do San Marcos. To moje ulubione miejsce nad jeziorem. Malutkie, prawie nic tam nie ma, ulubione przez hipisow, ktorzy organizuja tam sobie rozne warsztaty i sprzedaja wlasnego wyrobu bizuterie. Maly chlopiec w przystani uparl sie ze zaprowadzi mnie do hostelu, dzieki niemu znalazlam sie w Pacha Mama, malym gospodarstwie z dormitorium przypominajacym pomalowana na czerwona stajnie. Place tylko rownowartosc 10 zl, wiec ok. Poniewaz byla niedziela, wybralam sie zobaczyc lokalna msze swieta. Oprocz mnie w kosciele byla tylko jedna blada twarz, wiec czulam sie dosc dziwnie (zwlaszcza ze bylam glowe wyzsza od kazdego). Wszyscy w strojach ludowych, kobiety z glowami zakrytymi chustami. Drugie czytanie bylo w miejscowym jezyku. Ciekawe doswiadczenie. Wieczor spedzilam w hostelu, gotujac wspolnie z poznanym Czechem, Lukaszem i bawiac sie w cwiczenia relaksacyjne z Meksykanka Cristal.
Nastepny dzien zaliczam do najlepszych. Zaczelam z Cristal od jogi nad jeziorem. Niesamowite doznanie, robic kota z glowa do gory wpatrujac sie w wulkan po drogiej stronie wody. Potem beztroskie nic nie robienie i wsluchiwanie sie, jak ludzie graja na przeroznych dziwnych instrumentach. Nastepnie wybralam sie do miasteczka, gdzie natknelam sie na... Sergia, Hiszpana z ktorym prawie 2 miesiace wczesniej jezdzilam na stopa w Meksyku. Mial zamiar udac sie wlasnie nad jakies wodospady i zaproponowal, zebym szla z nim. Nie chcialo mi sie wypytywac dokladnie o co chodzi, wiec po prostu ruszylam. Po drodze dolacza do nas Gerald, francuski kolega Sergia. Kupujemy jakies owoce i wsiadamy do lodki, ktora zabiera nad do pobliskiej wsi, ktorej nazwy nie mozna znalesc na zadnej mapie.Powoli ruszamy w gore niewielkiej rzeczki. Po drodze mijamy gospodarstwo zamieszkane przez hipisow, zagladamy na chwile. Spotkani po drodze Indianie wskazuja nam, jak dotrzec do wodospadow. Prosta sprawa, tylko trzeba sie dlugo przedzierac przez krzaki. Przy pierwszym z nich chlopaki wskakuja do wody. Ja nie. Moze po prostu dlatego, ze nie musze. Leze na rozgrznym od slonca kamieniu i wsluchuje sie w huk wody. Czuje sie po prostu bardzo dobrze. Potem wspinamy sie jeszcze wyzej. Poza hukiem wody ledwo udaje nam sie uslyszec muzyke. Nieopodal wodospadu siedzi jakis czlowiek i gra na skrzypcach. Nieco obdarty, widac ze tu mieszka, bo obok na ziemi rozlozony jest spiwor i troche przedmiotow codziennego uzytku. Probujemy z nim porozmawiac, ale nie odpowiada ani slowa, tylko usmiecha sie do nad i czasem kiwa glowa. Idziemy do wodospadu, za ktorym odkrywamy spora grote. Zdejmujemy buty i brodzimy w glebokim blocie.Potem wracamy do skrzypka. Obok widac slady ogniska wiec pytamy, czy mozemy znow rozpalic ogien. Kiwa potakujaco glowa. Chlopaki ruszaja nazbierac drewna, a ja znow probuje nawiazac kontakt z dziwnym muzykantem.
Za pomoca usmiechow, kiwania glowa i pisania na piasku dowiaduje sie, ze jest Francuzem, mieszka tu od kilku dni i nie mowi od moze jednego dnia. Smieje sie duzo ze mnie, bo gadam straszne glupoty. Smieje sie razem z nim. Gotuje jakies warzywa na obiad, potem sluchamy jak Gerald gra na dziwnym, chinskim instrumencie. Wracamy do San Marcos.
Wieczor mija mi na sluchaniu indianskich legend opowiadanych przez wlasciciela hostelu, na prosbe jakiejs Kanadyjki. Opowiada m.in. o lezacej nieopodal w gorach swiatyni Majow, ktora nastepnego dnia probuje bezskutecznie odnalesc. 
5.02. Plyne lodka do Santa Cruz. Ta miejscowosc, polozona na wysokim wzgorzu nie przypada mi do gustu, chyba ze wzgledu na chmare rzebzacych dzieci. Interesujacy kosciolek z pieknymi drewnianymi rzezbami. Dalej plyne do Panajachel i tam zostaje na noc, moja ostatnia w Gwatemali. Na targu niespodziewanie spotykam Polakow, i to 9 na raz. Pierwszy raz od czasu lotniska w Cancun. Noc spedzam w malutkim hosteliku San Miguelito, gdzie za 35 quetzali (14 zl) mam wlasny pokoj z podwojnym lozkiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz