wtorek, 12 lutego 2013

El Salvador, czesc 1

6.02. Podroz z nad jeziora Atitlan do San Salvadoru zajmuje mi caly dzien, jade 6 autobusami (chicken busami, co jest samo w sobie przygoda). Rano na przystanku spotykam 2 Polakow, ktorzy jada w dokladnie tym samym kierunku, wiec caly dzien spedzam na rozmowach w ojczystym jezyku. W San Salvador mam spotkac sie z Davidem, Amerykanem poznanym w grudniu w Tikal, ktory zalatwil nam nocleg na Couch Surfingu u Wloszki Danieli i jej chlopaka Nelsona. Docieram tam poznym wieczorem. Daniela i Nelson sa naprawde super. Maja troche kompleks swojego kraju, malego i omijanego przez turystow, wiec z ogromnym zapalem przekonuja mnie, zebym zostala tu jak najdluzej i objasniaja na mapie, gdzie koniecznie musimy sie wybrac. Nad ranem przyjezdza David. Zabawne, naprawde nie wierzylam ze sie jeszcze spotkamy.
Nastepnego dnia zwiedzamy stolice. Muzeum sztuki ludowej, 2 koscioly. Miasto raczej brzydkie, ale jest pare ciekawych miejsc. Wieczorem nasi gospodarze zabrali nas na lokalny przysmak, pupusy (cos jakby nadziewane tortille, bardzo, bardzo dobre).
W piatek pojechalismy do malego kolonialnego miasteczka Suchitoto. Przyjemne, polozone nad ogromnym jeziorem, troche bezludne za dnia, pod wieczor zaczelo ozywac. W sobote, wraz z Daniela, Nelsonem i ich psem Polarem wspinamy sie na pobliski wulkan Santa Ana (najwyzszy szczyt kraju, 2385 m n.p.m.). Obok znajduja sie jeszcze 2 inne wulkany - Serro Verde i Izalco - 2 aktywne, 1 nieaktywny. Malo kto wie, ze to one byly opisane przez A. Exupery'ego jako wulkany z planety Malego Ksiecia - 2 aktywne i 1 niekatywny. Daniela twierdzi, ze jego zona pochodzila wlasnie z tej okolicy.
Santa Ana zaskoczyla mnie ogromnym kraterem wypelnionym zielona woda. Widok stamtad roztaczal sie niesamowity, a w dole znajdowalo sie jezioro Ilopango, rowniez pochodzenia wulkanicznego (podobno pod woda wciaz jeszcze tli sie wulkan, dlatego w niektorych miejscach jest naprawde goraco). Potem pojechalismy jeszcze na punkt widokowy nad jezioro.
Wniedziele zrobilismy to, co chyba wiekszosc mieszkancow kraju, czyli pojechalismy na plaze. Najpierw El Zonte, a potem, El Tunco, gdzie zostalismy na noc (Daniela i Nelson musieli juz wracac). El Tunco (w wolnym tlumaczeniu: Prosiaczek) jest miejscem paskudnie turystycznym, ale ci, co nie surfuja zupelnie nie maja tam czego robic. Co gorsza pierwszego dnia David sie rozchorowal, a drugiego ja, wiec El Tunco wspominamy zle.
Dzisiejszy dzien byl dla mnie dosc ciezki, z powodu goraczki (moze dostalam jakiegos udaru w tym nieludzkim klimacie??), ale udalo nam sie przemiescic do miasteczka Juayua na wyzynie, jednego z Ruta de Las Flores, trasy pieknych miejscowosci na polnocy kraju. Poki co za duzo nie moge na ten temat powiedziec, bo jak juz pisalam, bylam chora. W hostelu pracuje chlopak, Dun, ktorego poznalam w Semuc Champey w Gwatemali. Swiat jest niesamowicie maly.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz