niedziela, 12 stycznia 2014

Na poludnie...

Z Ica (ktore mi sie bardzo nie podobalo) cofnelam sie troszeczke na polnoc i odwiedzilam miasteczko Paracas, ze slynnym rezerwatem i wyspami Islas Ballestas. W miasteczku poza agencjami organizujacymi wycieczki nie bylo dokladnie nic, wiec od razu udalam sie do wyzej wymienionych agencji, aby targowac cene. Zbyt wielkiego sukcesu nie odnioslam, cene obnizono mi o 2 sole (ok 2 zlotych). Nic to. Ruszam na wyspy.
Malym stateczkiem zapelnionym po brzegi Peruwianczykami, ktorzy maja teraz wakacje ruszylismy w kierunku wysp. Po drodze oplynelismy przyladek Kandelabru, tajemniczego geoglifu wykutego przez ludnosc Paracas, o ktorym pan przewodnik nie umial nam powiedziec nic sensownego. Kandelabr ledwo bylo widac, troche na oslep cyknelam fotke pod slonce i poplynelismy dalej. Islas Ballestas to kilka skalistych wysepek, na ktore wchodzic moga tylko pracownicy naukowi i upowaznieni przez rzad peruwianski zbieracze ptasiego guana (ktore to Peru eksportuje do innych krajow). Ptako jest tam zatrzesienie: albatrosy, kormorany, fregaty, kormorany i... pingwiny. Oprocz tego duza ilosc lwow morskich, ktore (poniewaz nie maja tu naturalnych wrogow) rosna ogromne, rozmnazaja sie i maja sie bardzo dobrze. Oplynelismy piekne wyspy, napstrykalismy milion zdjec, zmarzlismy mocno (silny wiatr) i wrocilismy do portu. Stamtad udalam sie do Pisco (znanego z alkoholu winogronowego Pisco i slodkiego wina przypominajacego w smaku wloska Marsale), gdzie zjadlam wspanialy obiad (ceviche z morskiej rybki i ryz z owocami morza - za jedyne 7 soli) i przesiadlam sie na autobus do Nasca.

Nasca, miasteczko polozone na pustyni (jak chyba wszystko w pasie wybrzeza Peru) znane jest z linii Nasca - serii geoglifow, rozciagnietych na 80 km plaskowyzu Nasca. Slynne malpy, kolibry, pajaki i zwykle, proste linie, rozciagajace sie promieniscie, rownolegle, prostopadle na ogromnych przestrzeniach, liczace sobie 1500 lat.
Nasca bede wspominac bardzo, bardzo dobrze, glownie przez mojego gospodarza, Edgarda i pare Hiszpanow - Pasquala i Paule, ktorzy wraz ze mna spedzili ten krotki czas.
Edgar jest jednym z lepszych doswiadczen, ktore mialam na couchsurfingu. Niezbyt juz mlody, doswiadczony podroznik (nawet w Warszawie byl), bardzo interesujacy czlowiek i skarbnica wiedzy na przerozne tematy. Wytlumaczyl nam, jak mozemy obejrzec linie nie placac 60 dolarow za samolot (wymagalo to troche spaceru przez pustynie i wspinania sie na skaly, ale cos tam zobaczylismy) i jak tanio wybrac sie do Chauchilla - muzeum mumii.
Musielismy udac sie taksowka,  ale poniewaz byla nas trojka, nie ywszlo drogo. A na miesjcu... bilet wstepu kosztowal 8 soli (bez znizek), ale po chwili rozmowy jakos tak wyszlo ze zaplacilismy 10 soli lacznie (pokazujac 2 legitymacje z Boliwii, gdzie robili wolontariat Hiszpanie i 1 legitymacje studencka). Tak, zawsze powtarzam, ze warto rozmawiac z ludzmi ;)
Mumie... Porozrzucane po pustyni plytkie groby z na pol zmumifikowanymi cialami, nie zakryte niczym, wystawione na wiatr. Nic sie z nimi nie dzieje, jako ze tu deszcz pada okolo godziny rocznie, a zlodzieje poszukuja tylko cennej ceramiki Nasca i na trupki nikt nie zwraca uwagi. Dookola "bezpanskie" kosci, lezace sobie jak gdyby nigdy nic na piasku. Dziwne uczucie. Tylko wiatr i ten spokoj pustyni...
Wieczorem Edgar zaprosil nas do planetarium w hotelu, w ktorym pracuje i wraz z goscmi hotelowymi posluchalismy prezentacji na temat linii Nasca i wielu teorii dotyczacych celu, w jakim zostaly stworzone. Bardzo, bardzo ciekawe, bez tego moj krotki pobyt w tym miasteczku na pewno nie bylby tak wartosciowy.
A na kolacje zjedlismy hiszpanska tortille...


Nastepny dzien spedzilam caly w podrozy i na noc zajechalam do Arequipa, podobno najladniejszego peruwianskiego miasta (wspominalam juz, ze wszystkie sa bardzo brzydkie?)
Pierwsza noc spedzilam w jakims beznadziejnym hotelu na obrzezach miasta (nie chcialam lazic sama po nocy szukajac czegos lepszego), a nastepna juz na couchsurfingu, z Manuelem, ktory dopiero co wrocil z Cusco.
W Arequipa spedzilam troche wiecej czasu, niz planowalam, ale potrzebne mi to bylo. Ostatnio moje podrozowanie nabralo dzikiego tempa i potrzebowalam odpoczac. Pierwszego dnia zwiedzilam klasztor sw. Katarzyny (miasto w miescie, jak mowia. Potezny kompleks, gdzie w malutkich domkach mieszkaly bogate mniszki, a te biedne spaly w dormitorium. Klauzura, wiec nie mozna bylo zobaczyc ani pol zakonnicy, ale bardzo interesujace miejsce) i wybralam sie na zwiedzanie miasta z przewodnikiem (slynne "Free walking tours"), jedne z najlepszych na jakich bylam. Wieczorem z Manuelem jeszcze raz wyszlismy zwiedzac miasto. Nastepny dzien spedzilam na sama nie wiem czym (probowalam naprawic moj telefon, w ktorym przestal dzialac internet i kupilam spodnie w gory), a dzis wyjezdzam do Cotawasi, podobno drugiego najglebszego kanionu na swiecie, gdzie przy odrobinie szczescia mozna zobaczyc kondory. Wszyscy jada do turystycznego kanionu Colca, a ja postanowilam pojechac w alternatywna trase i dzis czeka mnie 12 godzin w autobusie :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz