wtorek, 5 marca 2013

Honduras, 21.02 - 05.03

O Hondurasie za duzo napisac nie moge, bo i tez za duzo w nim nie widzialam. Pierwszego dnia, grubo po zachodzie slonca dotarlismy do brzydkiej, szarej i podobno niesamowicie niebezpiecznej stolicy, Tegucigalpy. Oganiajac sie od bardzo wytrwalych taksowkarzy zdecydowalismy sie na najtanszy z najblizszych hosteli (co wcale nie znaczy ze byl tani, a to, ze nie byl tani nie znaczy ze mial cokolwiek do zaoferowania poza lozkiem). Na kolacje zjedlismy cos, co mialo juz od tej pory stanowic podstawe naszego honduraskiego pozywienia, a mianowicie baleade. Baleada (co po hiszpansku znaczy "postrzelona") to rodzaj wiekszej tortilli z fasolka, serem i opcjonalnymi dodatkami w postaci jajka albo miesa jakiegokolwiek. Nazwa pochodzi od kobiety, mistrzyni w tej dziedzinie, ktora podczas robienia tortilli zostala postrzelona, co nie przeszkodzilo jej w dalszym smazeniu.
Nastepnego dnia, po dluzszym poszukiwaniu banku, w ktorym nie trzeba bylo miec konta, zeby wymienic pieniadze, bogaci w lempiry, bo tak sie tutejsza waluta zwie, wsiedlismy w luksusowy jak na tutejsze warunki autobus do nadmorskiego (nadatlantycznego) miasta La Ceiba. Dotarlismy poznym popoludniem i czas do wieczora zajelo nam poszukiwane hotelu tanszego niz 10 $. Poszukiwanie utrudnila nam troche pewna przemila pani, ktora zaoferowala sie, ze nas podwiezie do poszukiwanego miejsca (w momencie gdy bylismy o pare metrow od niego) i wywiozla nas na drugi koniec miasta, bo cos jej sie pomylilo. Coz... nie mam jej tego za zle. W imie wszystkich, ktorym kiedykolwiek zle wytlumaczylam jak gdzies dotrzec.
La Ceiba nie przypadla mi do gustu ani troche. Na pierwszy rzut oka zupelnie inna niz inne srodkowoamerykanskie miasta, z ulicami szerokimi jak autostrady, mnostwem amerykanskich fastfoodow i wieloma udogodnieniami, po blizszym przyjrzeniu okazala sie malo przyjaznym miejscem, w ktorym strach wychodzic po zmroku z hotelu. Nic to, trzeba uciekac...
Ucieklismy na pobliska wyspe Utila, poniewaz David uparl sie, ze zrobi tam kurs nurkowania.
Znow opedzajac sie od taksowkarzy i nie sluchajac ludzi, ktorzy twierdzili uparcie, ze do portu dojedziemy tylko taksowka, znalezlismy autobus, ktory zabral nas tam za 1/8 ceny. Statek juz tani nie byl, podobnie jak wyspa w ogole. Po godzinie podrozy (w towarzystwie niezliczonej ilosci Amerykanow) przypominajacej szalenstwa na hustawce (pare osob rzygalo), wyladowalismy na Utili. Tam (oganiajac sie przed tlumem probujacym wepchnac nam wszystkie mozliwe kursy nurkowania) zatrzymalismy sie w klubie Paradise Divers, gdzie nurkowanie okazalo sie relatywnie tanie, no i mielismy 7 noclegow w cenie kursu.
Tak, tak, dobrze czytacie, tez sie dalam namowic.
Klub prowadzony byl przez Hiszpanow, wiec na brak atrakcji narzekac nie moglismy. Przez 7 dni nanurkowalismy sie do woli, zdalismy wszystkie egzaminy, zwiedzilismy wyspe dosc dokladnie (zajrzelismy do wodnych jaskin w centrum) i juz sie mielismy zbierac z powrotem (bo goni mnie 90 dniowa wiza na 4 kraje Ameryki Srodkowej)....
gdy okazalo sie ze przyszedl straszny sztorm i nigdzie nie poplyniemy.
2 dni nudzilismy sie dalej na wyspie, a potem wrocilismy do Tegucigalpa (bo tam wszystkie drogi prowadza-i to doslownie, we wschodniej czesci kraju zwyczajnie nie ma drog i z La Ceiba mozna jechac praktycznie tylko przez stolice).
W Tegus (tak zdrabniaja ta nazwe miejscowi) mielismy umowiony nocleg u couchsurfingowego hosta, Jose. Bardzo mily ten czlowiek odebral nas z dworca autobusowego i zabral nas do swojego mieszkania, gdzie usmazyl nam na kolacje wspanila "torta hondurena", czyli rodzaj omletu z ryzem i fasolka.
Rano nastepnego dnia Jose odstawil nas na dworzec autobusowy i ruszylismy na poludnie, w kierunku kolejnej granicy...
Mialo byc latwo i bez problemow, jak za poprzednimi razami (poniewaz Gwatemala, Salwador, Honduras i Nikaragua tworza cos w rodzaju unii, placi sie teoretycznie tylko przy wjezdzie na teren pierwszego kraju i dostaje sie wize na 90 dni na wszystkie 4), jednak tutaj sprawa okazala sie duzo bardziej kosztowna. Przede wszystkim okazalo sie, ze wjezdzajac do Hondurasu ominelismy "migracion" i tym samym nie dostalismy pieczatki ze wjechalismy do kraju. Tym samy... uwaga, uwaga... nie mozemy legalnie wyjechac z kraju! Pan urzednik tlumaczyl nam to przez okragla godzine, jednoczesnie nie podajac zadnego rozsadnego rozwiazania tej sytuacji. Bylo tylko kwestia czasu, kiedy poda nam cene. I faktycznie, wyjazd z Hondurasu kosztowal nas 6 dolarow (zamiast ustawowych 3 na ktore dostalismy kwitek), a wjazd do Nikaragui, 12. Pomimo ze podrozowanie miedzy tymi krajami powinno byc teoretycznie bezplatne.
Granice sa glupie. Bardzo glupie.
Nie wazne. Wazne, ze juz jestesmy w Nikaragui!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz