wtorek, 19 marca 2013

Kostaryka, Costa Rrrrrica!

Uprzedzali nas, ze bedzie drogo, bardzo drogo. Wspominali, ze bedzie piekna przyroda, zyczliwi ludzie. Spodziewalam sie, ze nie spodoba mi sie tam za bardzo i nawet sie ucieszylam, ze mam wize tylko na 10 dni.
A jednak!
Kostaryka od pierwszego wejrzenia wydala mi sie zupelnie, zupelnie rozna od wszystkich poprzednich krajow Ameryki Srodkowej. Pierwsza rzecz: wielki, luksusowy autobus, z wygodnymi siedzeniami. Troche nieswojo sie tam czulam, nikt nie probowal mi sprzedac tanich owocow,wody w plastikowym woreczku, sloiczka z lekiem na wszystko albo kolorowanek. Kierowca siedzial zamkniety w swojej kabinie i nie krzyczal nazw przystankow. Nie grala muzyka na caly regulator. Bilet kupowalo sie przy wejsciu, a nie po pol godziny jazdy, a bagaz znajdowal sie w bagazniku, a nie na dachu. Prawie Europa!
Druga rzecz: przy drogach nie walaly sie tony smieci (mozna nawet powiedziec, ze bylo czysto), domy byly otynkowane i kryte dachowka, a nie blacha falista, a na srodku nie blakaly sie stada bezpanskich psow. Co wiecej, droga byla prawie bez dziur i dalo sie nia jechac szybciej niz 50 km/h.
Trzecia rzecz: bylo zielono. Nie szaro buro, zielonkawo, tylko ZIELONO. Jakby ktos farba pomalowal.
Spodobalo mi sie.
Pierwsza noc spedzilismy nie za daleko od granicy, w miasteczku Liberia. Prawie sie rozplakalam, gdy zobaczylam ceny w supermarkecie. No coz. Wciaz lepsze niz ceny w restauracjach.
Drugiego dnia naszym celem bylo Heredia, miasto niedaleko stolicy Kostaryki, San Jose. Czekal juz na nas tam Randall, z couch surfingu. Czekal, a w miedzyczasie przygotowywal najwspanialsze ceviche, jakie mialo mi wkrotce przyjsc zjesc. Krewetki, tunczyk, 2 rodzaje cebuli, rozne inne fajne warzywka i wspaniale przyprawy. Hobby Randalla bylo wlasnie gotowanie, wiec przez 2 dni, ktore z nim spedzilismy wymienialismy sie (w teorii i praktyce) polsko-amerykansko-kostarykanskimi przepisami. Ledwo sie ruszalam z przejedzenia. Nie jest zle!
Poza tym Randall byl ogolnie super pozytywnym gosciem, z ogromna iloscia dobrej energii i dobrych rad dla nas, gdzie powinnismy sie wybrac.
W niedziele wybralismy sie wiec na wulkan Poas (drugi co do wielkosci na swiecie, 1,5 kilometrowy krater), dymiacy groznie na niezliczonych turystow. Mila wedrowka po okolicznym lesie i droga powrotna, na gotowanie u naszego hosta.
W poniedzialek rano, zgodnie z porada naszego gospodarza pojechalismy do La Fortuna, nieopodal najbardziej aktywnego wulkanu Kostaryki, Arenal. Arenal lezy nad jeziorem o tej samej nazwie, ktore jest sztucznym zbiornikiem, powstalym przez zalanie doliny.
Polecony nam hostel, Gringo Pete's okazal sie bardzo przyjemnym i zaskakujaco tanim miejscem, wiec od razu zaplacilismy za 2 noce. I ugotowalismy obiad. Na Arenalu nie bylo widac zadnej lawy (a mialo byc), wiec polozylismy sie wczesnie spac, bo nastepnego dnia (czyli dzis, 19.03) czekala nas duza wyprawa.
Postanowilismy sie wybrac do Rio Celeste, w Parku Narodowym Tenorio. Wszystkie informacje turystyczne (ktorych w La Fortuna nie brakuje) powiedzialy nam, ze mozna dostac sie tam tylko prywatnym transportem i oferowaly nam bardzo drogie, zorganizowane wycieczki. Poza jedna. Okazalo sie, ze tak naprawde to da sie tam dojechac autobusem.
Wstalismy wiec przed 6 rano, wsiedlismy w autobus do Guatuso, potem (poniewaz nie chcialo nam sie czekac na bardzo rzadko jezdzacy autobus do Parku Narodowego) skorzystalismy z autostopowego transportu. Trwalo to troche, bo droga byla wyjatkowo bezludna, ale dzieki temu mielismy przyjemny spacer polaczony z obserwowaniem ptakow. Ostatecznie 3 samochody pomogly nam pokonac 15 kilometrowy odcinek i dotarlismy do Parku. Wstep okazal sie darmowy. Najpierw wybralismy sciezke w kierunku wodospadu. Poniewaz bylo jeszcze bardzo wczesnie i turysci nie zdazyli dojechac, pierwszy odcinek byl naprawde niesamowity. Mglisty las, a wlasciwie wyjatkowo wilgotna dzungla, blotnista sciezka, glownie pod gore. A potem niesamowity widok: gorska rzeka w szmaragdowym kolorze, potezny wodospad, rozbryzgujacy sie na kamieniach i powodujacy, ze powietrze w promieniu wielu metrow bylo tak wilgotne, jakby padal deszcz. Niedlugo potem rzeczywiscie zaczelo padac, chociaz bylo tak cieplo, ze wlasciwie nie mialo to znaczenia. Wedrowalismy w gore rzeki dosc dlugo, az dotarlismy do zlewiska dwoch mniejszych rzeczek: jednej czerwonej, drugiej przezroczystej. Z tego co sie dowiedzielismy, byly w nich rozne mineraly, ktore po przereagowaniu dawaly wlasnie ten niesamowicie niebieski kolor. W dzungli spedzilismy wieksza czesc dnia. Znalezlismy gorace zrodla, w ktorych sie oczywiscie wykapalismy (wlasciwie byly to wrzace zrodla, wiec pluskalismy sie tylko w miejscu, gdzie wrzatek mieszal sie z lodowata woda rzeki), wdrapalismy sie na punkt widokowy, pokonalismy pare mostow linowych i kladek zbudowanych z przewroconych pni. Gdy upaprani blotem po kolana wracalismy, udalo mi sie jeszcze na zakonczenie wpasc do rzeki (ale tez tylko po kolana, wiec przynajmniej sie umylam). Wrocilismy rowniez autostopem, podrzucili nas amerykanscy turysci z miejscowym przewodnikiem, prawie cala droge do La Fortuna.
Kostaryka jest przepiekna!

1 komentarz:

  1. Z każdym kolejnym wpisem... nie mogę się oprzeć wrażeniu, że co raz bardziej Cię nienawidzę ! 3 maj się ! Pisz dużo, bo do szkoły dużo roboty i nie ma czego robić, żeby tylko się nie uczyć !

    OdpowiedzUsuń