piątek, 8 marca 2013

Nikaragua 1

Jak przypomnialo mi dwoch straznikow na granicy, zostalo mi tylko jakies 10 dni. Wiec skupiamy sie na konkretach. Kraj jest spory, ale jak z mapy widac, srodkowa czesc kraju to gory, a caly wschod jest mocno zabagniony i nie widac tam zadnych drog. A wybrzeze atlantyckie nosi grozna nazwe Wybrzeza Moskitow. Nie jedziemy!
Pierwszy przystanek: Leon, dawna stolica kraju, urokliwe kolonialne miasteczko, odrobine przypominajace Antigua Guatemala. Z trudem docieramy z przystanku autobusowego do centrum, bo wciaz droge zajezdzaja nam taksowkarze, ktorzy probuja nam wytlumaczyc, ze to za daleko, zeby isc na piechote, moze nawet 3 kilometry! Chyba nie bylo nawet jednego, ale fakt ze sie troche pogubilismy. Zatrzymujemy sie na 2 noce we wczesniej upatrzonym hostelu Sonati. Mile, spokojne miejsce z duza kuchnia, dobrze zaopatrzona biblioteka i miedzynarodowa atmosfera. I z fantastycznymi hamakami, no ale tutaj to standard. Robimy uzytek z pobliskiego supermarketu i pierwszy raz od wielu dni jemy cos innego niz baleady, bulki i banany, napychamy sie owocami i warzywami tak bardzo, ze hamaki zawadzaja o ziemie.
Nastepnego dnia lazimy po Leon, zwiedzamy szereg bardzo starych, ale dobrze zachowanych kosciolow, w tym najwieksza katedre w Ameryce Srodkowej. Przyjemny, relaksujacy dzien.
W czwartek (po dlugiej dyskusji) decydujemy sie wybrac na wulkan Masaya. David bardzo chce zobaczyc lawe, a tam podobno przy ladnej pogodzie mozna. Jedziemy najpierw do Managuy. Ten odcinek drogi panamerykanskiej poki co nalezy do moich ¨ulubionych¨: wiecej tam dziur niz asfaltu, czesto autobus musi jechac poboczem, bo zamiast drogi jest row. Dalej przesiadamy sie na autobus do miasteczka Masaya. Prosimy kierowce, zeby wyrzucil nas przy wulkanie. Pozytywnie zaskakuja nas ceny biletow autobusowych, negatywnie fakt, ze musimy placic za plecaki.
Decydujemy sie spac w namiocie na terenie Parku Narodowego, wiec kupujemy jakies jedzenie i ruszany. Kolejna zaskakujaca rzecz: na wulkan prowadzi asfaltowa droga, 6 km, z czego tylko 1 kilometr, do kempingu i muzeum, mozna isc na piechote. Dalej, ze wzgledow bezpieczenstwa, tylko samochodem. Oczywiscie dodatkowo platne. Na szczescie wlasnie przejezdzal jakis Amerykanin polsko-ukrainskiego pochodzenia, ktory chetnie zabral nas ze soba.
Wulkan okazal sie sporym rozczarowaniem. Rozlegly krater (zwany nie bez przyczyny ustami piekiel) wypelniony byl calkowicie gryzacym w oczy i przerazliwie smierdzacym siarka dymem i niczego nie dalo sie zobaczyc. Schody wiodace na punkt widokowy (na ktorym stal wzniesiony przez Hiszpanow w XVI wieku, majacy odstraszac diabla krzyz), ktore zostaly uszkodzone przed rokiem, nadal nie zostaly naprawione, a dodatkowo jakiemus straznikowi udalo sie zedrzec z nas 5 dolarow (dzielonych na 3 osoby) za obietnice pokazania nam naprawde dobrego widoku. Ktory niczym nie roznil sie od poprzedniego. Facet powiedzial, ze lawe najlepiej ogladac w nocy. I ze nocna wycieczka kosztuje... (nie pamietam. nikt chyba go nie sluchal)
Wrocilismy wiec na dol i obejrzelismy calkiem interesujace muzeum pokazujace historie wulkanu, faune i flore Parku Narodowego i calkiem niezle wyjasniajacego o co tak naprawde chodzi w tych wybuchach...
Bylo jeszcze dosc wczesnie, dopiero zaczelo sie zmierzchac. Rozbilismy namiot, pogadalismy z obozujacymi nieopodal Niemcami, obejrzelismy polowe filmu z laptopa Davida (dopoki bateria nie padla), rozegralismy partie w ¨tysiaca¨... No i nudno sie zrobilo. Byla godzina 7 wieczorem, zupelnie czarno i nie ma co robic. I jeszcze odwiedzil nas straznik z karabinem i powiedzial, ze jakbysmy czegos potrzebowali, to on tu jest obok, w muzeum.
Straznik z karabinem troche wystraszyl Davida, ale moje zle podszepty zwyciezyly i juz w chwile pozniej, zupelnie nie legalnie, maszerowalismy droga pod gore, spowrotem na wulkan, zeby zobaczyc ta nieszczesna lawe.
Ciekawa sprawa, kiedy tak idziemy ciemnym lasem, a przed nami na jasniejszym tle nieba majaczy czarna sylwetka wulkanu, naprawde mam wrazenie ze wracamy do piekla. Bardzo mily nocny spacer, polaczony z ogladaniem nietoperzy i wsluchiwaniem sie w jakies szeleszczace w krzakach zwierzaki, ale niestety znowu fiasko. Kupa dymu w kraterze, zapach siarki i tyle. Jak dla mnie nie szkodzi. Widok z gory na rozswietlona latarniami Nikarague byl bezcenny.
Piatek, 08.03, zbieramy nasze graty i za pomoca 2 autobusow jedziemy do Granady, polecanego nam przez wszystkich kolejnego pieknego, kolonialnego miasteczka. Hostel Bearded Monkey, 5 dolarow za noc (czyli duzo w porownaniu z Gwatemala, malo z Salwadorem) rowniez nalezy do godnych polecenia. Darmowa kawa i komputery. Zwiedzamy Granade. Podoba mi sie mniej niz Leon, ale tez nie mozna jej odmowic uroku. Koscioly, koscioly, wieeeelkie, brudne jezioro Nicaragua. Przy samym glownym placu (zwanym jak kazdy glowny plac w Ameryce Srodkowej, Plaza Mayor, albo Parque Central) zjadamy duzy i tani obiad. Nie chce nam sie specjalnie nic juz robic, wiec wieczor spedzamy w hamakach. I przy komputerach, planujac dalze wojaze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz